środa, 29 kwietnia 2009

Voodoo i inne cuda Beninu

Jade do Ganvie, wioski na palach na jeziorze, glownej atrakcji turystycznej Beninu. Wlasciwie miasta, bo mieszka tu 40 tysiecy ludzi. Zbudowane na palach, zeby uchronic sie przed wrogiem, ktorego tabu zabranialo wojownikom zblizania sie do wody. Gdyby nie tabu, pale niewiele by pomogly, bo rozlegle jezioro ma metr glebokosci. Miejsce ciekawe, ale ludzie zepsuci przez turystow. Rybak zarzucajac siec szczerzy sie do zdjecia i robi kilka prob, zeby zdjecie dobrze wyszlo.

Kolejny dzien to odwiedziny Porto Novo, oficjalnej stolicy. Po drodze tropikalna burza. Ulewa jest tak potezna, ze widocznosc spada do kilku metrow, a wycieraczki nie wycieraja. Po przyjezdzie troche mokne, wiec ide na goraca czekolade. Odwiedzam palac krolewski. Wejscie jest specjalnie niskie, zeby kazdy musial oddac poklon. Wejscie dla krola jest normalne. Krol mial ponad sto zon, ktore mieszkaly gdzie indziej i urzedowaly w palacu parami przez trzy tygodnie, potem zmiana i kolejne dwie. Panowanie krolow skonczylo sie trzydziesci lat temu, kiedy po smierci krola jego dziwieciu synow nie bylo w stanie ustalic, kto ma byc nastepca.

Wieczorem w barze kolo hotelu jest promocja piwa Obama - czyli Budweisera. Rozmawiam z hostessa. Sandrinne ma 25 lat i czteroletniego syna. Mieszka z rodzicami, ale zamierza kupic mieszkanie. Swietnie zarabia, pietnascie euro za godzine pracy jako hostessa to stawka trudno osiagalna w Polsce. Przez bar caly czas przewijaja sie sprzedawcy, Sandrinne kupuje szpilki za 3 euro. Obok jest butik, na betonie przed sklepem spi czterech mezczyzn - to ochroniarze. Na przeciwko swieci neon grupy telekomunikacyjnej Peace And Love.

W sobote rano probuje sie wydostac z Cotonou. Ponad godzine spedzamy w korku. Ze wszytkich pasazerow pot leje sie strumieniami, powietrze jest siwe od spalin chinskich dwutaktow.

W Abomey polecany hotel jest w stanie zaawansowanego rozkladu. Wszedzie walaja sie rupiecie, zbutwialy sufit sie wali, na prysznicu duza pajeczyna. Wieczorem znajduje swietne zarcie uliczne, kraby i rybne kulki w zielonych lisciach i ostrym sosie. Dzieci na moj widok spiewaja piosenke: bialas, bialas, dobry wieczor, jak sie masz, dziekuje, dobrze. Niektore tytuluja mnie Monsieur Le Blanc.

Wlasciciel hotelu, Monsieur La Lutta, jest swietnym zrodlem informacji. W nocy siedzimy przed hotelem i wtajemnicza mnie w voodoo. Dostaje przepis na smierc na odleglosc. Zdjecie ofiary wraz z glowa kobry do glowy psa wlozyc. Czarnym i czerwonym sznurkiem owinac. Przy kazdym zacisnieciu powtarzac: on ma umrzec.

Rano La Lutta zabiera mnie na objazd okolicy. Objezdzamy na motorku swiatynie voodoo i palace krolow Dahomey. Odwiedzamy wioske kowali, ktorzy od setek lat w ten sam sposob kuja zelazo. Zenia sie tylko w obrebie wioski, zeby fachowa wiedza zostala w rodzinie. Monsieur La Lutta jest chory i lyka pigulki. Ale rownoczesnie skacze po lace i lapie pasikoniki, z ktorych szaman voodoo przyrzadzi alternatywne lekarstwo. Na koniec jedziemy na targ fetyszy, czyli skladnikow mikstur. Suszone weze, glowy malp, psow i kotow, skora slonia, zywe sowy, weze, kameleony.

Po poludniu jade do malej wioski na ceremonie voodoo. Centralne miejsce zajmuja starsi wioski. Z boku kobiety i dzieci, dalej grupa bebniarzy. Na srodku arena spektaklu. Po drugiej stronie stoja mlodzi mezczyzni. Dosc dlugo trwaja przygotowania. W pewnym momencie bebny przyspieszaja i na arene wybiega pierwszy demon. Do ogromnego kolorowego stroju ma przyczepionego zywego koguta. Wiruje przed publika, kobiety i dzieci spiewaja, zeby go odstraszyc. Starszyzna daje drobniaki. Nagle demon zrywa sie do biegu. Gania mlodych po polu, ci rozbiegaja sie z krzykiem na wszystkie strony. Demon dogania jednego, ten pada martwy i koledzy wynosza go do wioski. Za chwile wpada kolejny demon z symbolem innego fetyszu. Kieruje sie w moja strone, tlum ucieka w panice, ja tez uciekam. Niby zabawa, ale wszyscy traktuja ja powaznie.

Wprowadzanie kolejnych postaci trwa ponad dwie godziny. Stroje sa bogato zdobione i tak uszyte, zeby nie bylo widac, ze to przebrany czlowiek. Pod koniec tej czesci zostaje wyproszony ze wzgledu na brutalnosc dalszej czesci. Z opisu podobnej uroczystosci u Chinuy Achebe wynika, ze dalszy ciag to ofiary ze zwierzat.

W poniedzialek rano ruszam na polnoc. Przede mna dwa dni drogi do srodka Afryki, do goracego jadra ciemnosci.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Lome i swiatynia wielkiego pytona

Z Accry wyjezdzam rano i w poludnie jestem na granicy. Z granicy do Lome jest 500 metrow, na piechote szukam hotelu idac wzdluz szerokiej plazy. Znajduje nocleg w kolonialnej willi i biore motocyklowe taxi do centrum. Na swiatlach zagaduje mnie dziewczyna na skuterze. Mowie, ze chce zobaczyc miasto, zaprasza mnie na swoj skuter. Na kolejnym skrzyzowaniu omal nie wpadamy pod samochod. Idziemy na piwo, pyta czy jestem zonaty, mowie, ze zareczony. Wtedy troche traci zainteresowanie, konczy duze mocne piwo i odwozi mnie do hotelu. W poniedzialek chodze po miescie, poza wielkim targiem miasto wyglada na male i spokojne. Zewszad blisko na plaze. Na targu skora z calego krokodyla. Pytan, czy to legalne, odpowiedz brzmi - w Afryce tak. Wyjatkowo sporo bialych twarzy, wygladaja na tutejszych. Po poludniu ide na plaze, przysiada sie sympatyczny chlopak i zaraz jestem zaproszony do domu, ale grzecznie odmawiam.

Nastepna niezauwazalna granica i jestem w Beninie, w kolebce voodoo czyli Ouidah. Jade moto taxi do hotelu, ciec prowadzi tylnym wyjsciem do pokoju, ktory chyba sam zajmowal, bo szybko szura pety pod lozko i zmienia posciel. Zbijam cene o jedna trzecia, co tez jest dziwne. Potem widze wywieszke na glownym wejsciu: zamkniete z powodu remontu. Ide do swiatynii Wielkiego Pytona - dziesiatki wezy klebia sie na podlodze. Jak w filmie Klatwa Doliny Dzikich Wezy. Sa spokojne i mozna brac na rece, ale mimo wszystko budza respekt. Szukam Swietego Lasu, w koncu znajduje zagajnik z rzezbami bostw voodoo. Wracam przez miasto i nie moge znalezc restauracji, wiec wstepuje do apteki spytac o droge. I znowu siedze na czyims motorze, ktos wiezie mnie do swoich miejsc. To miejscowy lekarz. Jedziemy na obiad, w trakcie ktorego proponuje mi wizyte u siebie w domu oraz wolna od chorob dziewczyne (w koncu kto ma wiedziec, ktore sa zdrowe jak nie lekarz). Proponuje mi tez wlasne towarzystwo w dalszej podrozy. Jedziemy do jego domu, mlodsza corka, okolo roku, na moj widok ucieka z placzem. Doktor chce tez, zebym nasrepnego dnia uzywal jego czarne bmw. Za wszystko grzecznie dziekuje.

Rano ide na spacer droga niewolnikow na plaze, po drodze ladne wioski, goraco. Na plazy pomnik Drzwi Bez Powrotu, ruiny kolonialnego hoteliku, jeden opusczczony bar. Niewiele jak na druga glowna atrakcje turystyczna kraju. Po poludniu jade do Cotonou. Przeciskam sie przez korki na motocyklowym taxi, ktore tu nazywa sie zemidzan i jest podstwowym srodkiem transportu. Z dwoma plecakami i rajdowym kierowca utrzymanie rownowagi wymaga sporo wysilku. Podziwiam kobiety, ktore sie nie trzymaja, poniewaz w obu rekach sciskaja torebke, lub co gorsza niemowle. Od razu znajduje hotel, tym razem pensjonat Dzieki Bogu. Wiekszosc hoteli, do ktorych trafiam, prowadzi albo siostra przelozona, albo burdel mama. Szybko znajduje w okolicy pasnik i wodopoj i czuje sie jak u siebie. Jedyne, do czego nie moge sie przyzwyczaic to nagle trabienie zemidzanow tuz za moimi plecami. W ten sposob szukaja klientow. To co mnie czasem w Afryce przerasta to nadmiar - dzwiekow, zapachow, ludzi. Tu nie ma miejsc typu zaciszna kawiarenka, gdzie mozna sie wyciszyc. Wszedzie jest duzo, glosno i tloczno. Tesknie za chlodnym, czystym, bialym marmurem.

jeszcze Ghana

Dwa filmy w ghanijskim autobusie. Pierwszy opowiada dramatyczna historie grupy ghanijczykow, ktorzy probuja sie dotac przez Sahare do Libii. Po drodze sa po kolei mordowani przez okrutnych Tuaregow. Co jest ilustrowane efektami specjalnymi ze szkoly Zespolu Filmowego Skorcz. Drugi film to opowiesc o milosci pewnej pulchnej pieknosci do niezbyt odpowiedzialnego mlodego czlowieka; ktorego jedynym celem zyciowym jest dostanie wizy do Niemiec. Wspolny mianownik obu historii to emigracja za chlebem; o tyle dziwne, ze Ghana radzi sobie zdecydowanie lepiej od sasiadow.

sobota, 18 kwietnia 2009

Ocean, homar i surrealistyczny kot

W Niedziele Wielkanocna ruszam na poludnie. Czekajac na transport poznaje trzy blondynki: Szwedke, Dunke i Niemke. Wszystkie pracuja jako sanitariuszki, tfu, wolontariuszki. Opowiadaja o Idealnej Plazy - miejscu, ktore nazywa sie Hideout i nie ma go w moim przewodniku. Mialem inne plany, ale czywiscie zabieram sie z nimi. Jedziemy busem do Takorade, potem taksowka do Butre. Wychodzimy na plaze za wioska w pieknej zatoce otoczonej wzgorzami mangrowcow. Czuje, ze nareszcie dotarlem do celu, wyciagam aparat, robie zdjecia. W Hideout nie ma miejsc, idziemy dalej okolo 20 minut plaza do nastepnego podobnego odosobnienia Ghana Spirit. Kilka domkow, bar i dokola wylacznie plaza i palmy.

Rozpakowuje sie i nagle widze, ze nie mam torby z paszportem. Jedyna mozliwosc to to, ze wypadla mi przy wyjmowaniu aparatu na plazy. Deja vu - juz przezylem takie sytyuacje - raz w Paryzu stracilem paszport i wszystkie pieniadze, innym razem w Delhi sporo pieniedzy. Docieram gdzies po dlugiej podrozy i jestem tak szczesliwy, ze trace czujnosc. Szybko wracam na poczatek plazy, myslac, co zrobie jak nie znajde paszportu. W Ghanie nie ma ambasady, jest konsul honorowy - zreszta kumpel Malika, ale nie wiem czy moze wystawic paszport. Najblizsza ambasada w Nigerii, ale jak sie tam dostac bez paszportu...

Docieram na miejsce, nic nie znajduje. Pytam miejscowych, kieruja mnie do szefa wioski. Szef przyjmuje mnie na werandzie. Wysluchuje i mowi, ze poleci swojemu rzecznikowi powiadomic okoliczne wioski przy pomocy tam tamu i jesli ktos znajdzie, to odda szefowi. Dziekuje i wychodze, kiedy opuszczam wioske podbiega chlopak i mowi, zebym poszedl za nim. Idziemy do jednego z domow, maja moja torbe, nie ruszona. Ojciec chlopaka, ktory ja znalazl, chce za to okolo 120 euro. Proponuje ok 10 euro. Ten sie denerwuje i ciagnie mnie do szefa wioski. Szef wysluchuje i mowi, zebym cos dal znalazcy. Pytam ile, on po konsulatcji z ojcem mowi 120. Mowie, ze to za duzo i proponuje 10. Szef mowi, ze w takim razie mam nic nie placic i zamyka sprawe. Wychodzimy, ojciec klnie pod nosem, nie chce moich pieniedzy. Daje jego synowi okolo 20 euro.

Kiedy wracam jest juz noc i trwa wielkanocna impreza na plazy. Wszyscy goscie i wszystkie okoliczne wioski tancza do ghanijskiego high life'u. W swietle ksiezyca jest jasno prawie jak w dzien. Uswiadamiam sobie, ze w czasie tej podrozy ani razu sie nie upilem. Jak sie jest samemu, trzeba sie pilnowac, bo nikt inny mnie nie upilnuje. Impreza konczy sie dosc wczesnie, siedzimy potem na plazy, plywamy i gadamy. Wlasciwie wszyscy goscie poza mna to wolontariusze.

Przecietny wolontariusz to dziewczyna w wieku dwudziestu kilku lat, z Europy, czesto z mniejszego miasta. Przyjezdza tu, poniewaz: znudzila ja praca lub rzucil ja chlopak lub rzucila szkole lub skonczyla studia i nie chce isc do pracy. Wiekszosc wybiera Ghane, poniewaz uznawana jest za najbezpieczniejszy kraj w Afryce. Na miejscu przezywaja szok i chca wracac, ale wtedy musialyby zaplacic za przelot i roczny pobyt, wiec zostaja. Narzekaja na warunki higieniczne, czeste oferty wyjscia za maz, monotonne jedzenie, monotonne zajecia. Poniewaz nie maja odpowiedniego wyksztalcenia, pracuja jako asystent nauczyciela lub przedszkolanka. Poznalem tez wyksztalcona nauczycielke, ta narzekala na bicie dzieci i seksizm nauczycieli. Miala poczucie, ze cokolwiek by nie robila przez rok pobytu, i tak po jej wyjezdzie wszystko wroci na dawne tory.

Wlasicielami Ghana Spirit sa Angielka i jej ghanijsko-angielski narzeczony. Spedzaja tu 10 tygodni w roku, w pozostalym czasie piecze sprawuja kolejni ochotnicy, czyli goscie, ktorzy postanawiaja zostac dluzej. Ich wynagrodzenie to pokoj, jedzenie i picie bez limitow. Kolejnym szefem bedzie jedna z blondynek - Szwedka. Szwedka to niespokojny duch, pracowala w hostelu w Rzymie, mieskala w Hiszpanii. Opowiada o pracy marzen na polnocy Norwegii - jako rybak mozna zarobic 6000 euro miesiecznie...

Inni rezydenci Ghana Spirit to spaniel, kundel i surrealistyczny, ogromny kot perski. Poluje na jaszczurki i nietoperze, legenda glosi, ze raz przyniosl tez jadowita zielona mambe.

Kolejny dzien to dzien bez planow i organizowania. Idziemy na rybe do wioski i nic wiecej sie nie wydarza. Kolejne dni sa dosc podobne. Jeden z nich to wyprawa do Busua na homara. Spacer z widokiem na blekitne laguny. Ostatnie miejsce na wybrzezu, gdzie las rownikowy styka sie z oceanem. Wioseczki rybackie. W lowieniu ryb uczestniczy cala wioska. Rano wyplywa lodka i zarzuca siec. Potem przez kilka godzin cala wioska sciaga siec z brzegu w rytm jednostajnej piesni. Polowy sa marne, wieksze sztuki wylawiaja duze statki.

Po paru dniach zmuszam sie do ruchu, jeszcze troche drogi przede mna. Przez Takoradi docieram do Elminy, to male, rybackie masteczko z poteznym holenderskim fortem, ktory sluzyl do handlu niewolnikami. Zwiedzam w grupie kilkunastu osob. Jestem jedynym bialym, a przewodnik kieruje swoja opowiesc glownie do mnie. Czuje pewna odpowiedzialnosc, ale mysle o zaborach i od razu mi lepiej. W miasteczku sa tez smiesznie zdobione domy bojowek Ashanti. Jeszcze tylko homar na obiad i jade do Accry.

Przyjezdzam w nocy, na dworcu klebi sie tlum chlopaczkow. Duza, czarna blondyna wyciaga mnie z tlumu i mowi, ze zaraz mnie oskubia. Lapie taksowke, kieruje w odpowiednia strone i daje mi numer, zebym koniecznie do niej zadwonil. Jezdzimy o hotelach, wszedzie brak miejsc, takze w moim upatrzonym Hotelu Kokomlemle. W koncu znajduje sie miejsce w hostelu dla nauczycieli.

Dzis od rana laze po miescie, ogromny meczacy targ, przyjemne knajpy na klifie nad oceanem. Probuje miejscowych specjalow - banku czyli ciagnace puree ze sfermentowanej kukurydzy. Jeszcze czeka mnie sprobowanie fufu czyli puree z kasawy i czegos jeszcze. A jutro jade do Togo.

sobota, 11 kwietnia 2009

Kumasi stolica Ashanti

Wielka Sobote poswiecam na leniwe zwiedzanie Kumasi. Odwiedzam palac krola Ashanti, glowna atrakcja to woskowe figury dawnych krolow, jak zywe. Dzieki drobnemu napiwkowi dla oprowadzacza robie zdjecia mimo oficjalnego zakazu. Przebijam sie przez ogromny bazar, podobno najwiekszy w tej czesci swiata.

Ghana zdecydowanie wyroznia sie na tle dotychczasowych krajow. Widac wiecej wplywow zachodnich, muzycznie glownie hiphop, jezdza tez lepsze samochody. Moze nie lepsze, bo taksowki to glownie deawoo tico, ale na pewno nowsze niz gdzie indziej.

Wstepuje do kosciola prezbiterian. Kaplan z wielka ekpresja przestrzega, nie wiem przed czym. Potem wspolne spiewy, kilka osob wpada w trans. Kiedy wychodze, dogania mnie kobieta i tlumaczy o co chodzilo w kazaniu. Tematem bylo znaczenie smierci Jezusa dla kazdego z wiernych. Jeden z przykladow uzytych to historia, jak ktos odkryl na czyjejs ziemi zloto. Poszedl do wlasciciela i spytal o cene, ten powiedzial 1000 euro. Tamten zaplacil 1500 euro i kupil ziemie. I tak samo jest ze zbawieniem, jak zrozumiesz ile to jest warte, powinienes dac jak najwiecej. Dac z siebie, ale tez dac na kosciol, jak rozumiem.

Podobna tematyka w katedrze metodystow. Duzy bilbord oglasza Zniwa 2009. Cel akcji to 120 tysiecy cedi (ok 100 tys USD) zebrane na mszach. Sa rozpisane cele do osiagniecia w poszczegolne niedziele.

Kumasi to mile miasto, pewna nowoscia jest tez fakt, ze nie wzbudzam powszechnego zainteresowania. Mimo to jutro ruszam nad ocean, po pieciu tygodniach nalezy mi sie kilka dni czystej, nie skazonej wysilkiem plazy.

Burki na Faso

Do Burkiny ruszam wiekowym busem mercedesa, w ktorym z wykonczenia wnetrza zostala tylko blacha i twarde lawki. Mimo dumnego geparda namalowanego na boku, bus wyciaga maksymalnie czterdziesci na godzine. Droga jest tez w fatalnym stanie, wiec mimo ze do granicy nie jest daleko, mamy tam dotrzec rano. Zasypiam, nagle budzi mnie huk i hamowanie. Cos mi sie sypie na glowe. Okazuje sie, ze pekla szyba, mezczyzna z przodu ma zakrwawiona twarz. Jedziemy dalej, siegam pod lawke do plecaka, a tam cos sie rusza - skads przywedrowal kogut. Jak rankiem uslyszal pierwsze pianie w wiosce, dal godzinny koncert o poteznej mocy.

Rano granica, Burkina wita bezproblemowo. Dojezdzamy do Bobo, szukam dalszego transportu. Znajduje duzy autobus, ktory ma ruszyc niedlugo, ale jest podejrzanie pusty. Rzeczywiscie po jakichs trzech godzinach rusza z piecioma pasazerami. Mam dla siebie caly rzad siedzen, a plecak ma kolejny rzad. Dowiaduje sie, ze ktos z Ouaga zamowil ten autobus i zaplacil za dojazd, czyli ja jade jakby na stopa, za drobna oplata. Pedzimy ponad setka po rownej drodze - Burkina zaskakuje. Zagaduje sasiada, jest technikiem rolnictwa i duzo jezdzi po kraju. Poleca swoj hotel w Ouaga, wiec jade z nim, bo dojezdzamy w srodku nocy. Ouaga wyglada przyjaznie, w nocy bardzo maly ruch, nawet taksowek nie widac. Jedziemy z kilkoma przesiadkami, tak zwanymi taksowkami wspolnymi. Po drodze wstepujemy na piwo z prosa, razem z kierowca. Hotel jest na nieciekawych przedmiesciach miasta, jest dosc obskurny i nie ma w nim nikogo poza obsluga. Idziemy na piwo obok. Moj gospodarz bardzo chce mi pokazac miasto, ale idzie do pracy nastepnego dnia, wiec dzwoni po dziewczyne, ktora zaraz przyjezdza. Rabi ma sie mna zaopiekowac, gospodarz mowi, ze dziewczyna zrobi dla mnie wszystko. Za wszystko uprzejmie dziekuje, wybieram opcje wspolne zwiedzanie w zamian za obiad.

Rano ruszamy do ambasady Ghany po wize i do centrum. Ouaga wyglada zaskakujaco dobrze, choc nie moge powiedziec, ze ladnie. O dziwo jezdza tu porzadne autobusy miejskie. Dostaje wize po kilku godzinach i postanawiam ruszyc nastepnego dnia rano w Wielki Piatek, zeby nie utknac tu na cale swieta. Dziewczyna dzielnie mi towarzyszy, nie mamy sobie za wiele do powiedzenia. Zegnamy sie, chyba jest rozczarowana, ze nie wybralem opcji full service.

Rano jade na dworzec i widze elegancki, klimatyzowany, nowoczesny autokar. Pierwszy raz od pieciu tygodni podrozuje jak nie w Afryce. Na granicy zadnych sensacji, Ghana robi bardzo dobre wrazenie - po czesci to zasluga jezyka, po angielsku latwiej mi sie porozumiec, po czesci tez religii - nie dominuje tu islam, wiec kobiety sa ubrane inaczej i wszyscy wydaja sie bardziej wyluzowani. W autobusie poznaje dziewczyne z Wybrzeza Kosci Sloniowej, studiujaca w Ghanie. Bardzo poleca Abidjan, mowi ze jest tam bezpiecznie, ze walki byly tylko na polnocy. Moja wiza entente obejmuje Wybrzeze, wiec moze tam skocze z Ghany.

Poznaje tez grupe niemiecko-szwajcarskich ewangelistow, ktorzy glosza slowo poprzez treningi pilki noznej w Burkinie. Teraz jada na urlop do Ghany. W Kumasi jestesmy po polnocy, w pierwszym hotelu nie ma miejsc. W kolejnym jest jedna dwojka, zajmujemy ja w 6 osob, zeby juz nie szukac. Gadam z Niemcem, chwali nasz Hel - bo blisko Niemiec, ale nikt po niemiecku nie mowi, wiec jest troche inaczej, a poza tym sa tam sami biali ludzie i nikt sie na niego nie gapi. Chlopak ma traume po roku w Burkinie.

Dogonska bajka

Jednego z wieczorow Seck opowiada mi bajke, ktora opowiadala mu babcia. Dawno, dawno temu, byla sobie rodzina, w ktorej byl maz i dwie zony, a kazda z zon miala corke. Jedna zona byla cicha i pracowita, a druga glosna i leniwa. Gdy cicha zona zmarla, jej corka zajela sie zona glosna. Dreczyla ja i wykorzystywala do najgorszych prac. Ojciec nie mogl nic powiedziec, bo byl biedny. Pewnego dnia zona specjalnie upuscila lyzke i kazala ja umyc cichej corce w rzece, do ktorej nikt nie wiedzial jak trafic. Corka poszla, po drodze spotkala rybakow. Pozdrowila ich jak nalezy (10 zdaniami), oni pokazali jej droge. Nad rzeka spotkala piorace kobiety, pomogla im w praniu i umyla lyzke. Kobiety powiedzialy, zeby wracajac nie odwracala sie. Gdy doszla do domu, za jej plecami byly ogromne stada krow, koz i owiec. Oddala wszystko ojcu, ktory stal sie bogatym czlowiekiem. Glosna zona byla bardzo zazdosna i wyslala swoja corke z brudna lyzka. Corka spotkala rybakow, ale nie pozdrowila ich, spotkala piorace kobiety, ale im nie pomogla. Gdy doszla do domu, za jej plecami byly ogromne ilosc martwych zwierzat. Gdy to zobaczyl ojciec, wygonil glosna zone razem z corka i odtad zyli szczesliwie z corka cicha i grzeczna.

Opowiedzialem mu Kopciuszka i doszlismy do wniosku, ze obie bajki sa wlasciwie o tym samym - badz grzeczny, posluszny i pomocny a nagroda cie nie ominie. A motyw zlej macochy jest uniwersalny.

wtorek, 7 kwietnia 2009

u Dogonow

Ostatni dzien trekingu to wizyta w Sangha u rodziny Secka. Typowa niedziela wyglada tak, ze wszyscy leza caly dzien w cieniu. Tylko jedna z zon sie kreci i gotuje obiad. Ojciec Secka ma cztery zony, jest czlowiekiem zamoznym. Po poludniu wiadamy na motor i wracamy do Bandiagary. Ucieka nam autobus, wiec czekamy na okazje. Pojawia sie zapchany pick up jadacy od granicy z Burkina. W nocy stajemy na kontroli policyjnej i zaczyna sie szukanie kontrabandy. W blasku ksiezyca i ciszy rozpakowujemy caly samochod. Dokola na matach spia cale rodziny sprzedawcow wszystkiego. Policja nic nie znajduje i jedziemy dalej. Dojezdzamy w nocy, obrazony portier wpuszcza mnie do hotelu.

Nastepny dzien to poniedzialek, dzien targu w Djenne, miasteczku z najstarszym glinianym meczetem swiata. W busie spotykam trojke Polakow, para i ich polski pilot. Maja tez miejscowego przewodnika. Wycieczke kupili w biurze w Polsce. Ich trasa jest bardzo podobna do mojej, wlasciwie nie wiem, po co im ta cala obsluga. W Djenne meczet jest imponujacy a targ rzeczywiscie kolorowy, ale upal wygania nas do restauracji na piwo. Potem jest drugie piwo i wlasciwie trzeba wracac.

Dzis od rana siedze na basenie w hotelu Ya Pas De Probleme, gdzie bez problemu wbilem sie na tak zwany krzywy ryj. Po poludniu wsiadam do zdezelowanego autobusu do Burkina Faso.

Kraj Dogonow

Wracam do Mopti z Hiszpanami. Tym razem ruszamy przed switem i po poludniu jestesmy w Mopti. Idziemy na okonia nilowego w bananach; gramy w glupie gry, duzo smiechu. Po obiedzie dogaduje trekking w kraju Dogonow z Seckiem Dolo. Wybieram najmniej uczeszczana, polnocna trase, zaczynajaca sie z Sanghi, rodzinnej wioski Secka. Nastepnego dnia ranek spedzamy na dworcu. Kumple Secka ucza mnie tutejszej gry w karty 151, cos jak nasze makao. Po poludniu dojezdzamy do Bandiagary, skad nie ma dalszego transportu, wiec pozyczamy motocykl. Seck pyta, czy poprowadze, no jasne. Motor jest dosc rozklekotany, dziala tylko nozny hamulec. Droga jest szutrowa, slonce zachodzi, jest bosko. W pewnym momencie widze sterte kamieni, hamuje, nagle lece do przodu przez kierownice. Laduje na plecaku, ktory mialem z przodu. Okazuje sie, ze przy hamowaniu opuscil sie podnozek, ktory zahaczyl o kamienie. My jestesmy cali, w motorze urwal sie hamulec. W dalsza droge ruszamy wiec bez hamulca, uzywajac podeszew. Dojezdzamy do Sanghi i dalej na piechote. Wychodzimy na szczyt klifu i widok jest zniewalajacy. Malutkie domki przyklejone do skaly i ogromna przestrzen dokola. Nocleg w Banani pod wiszaca skala, na kolacje pulpa z prosa w sosie z lisci baobabu. Dziwne zwielokratniajace echo, placz dziecka brzmi jak zawodzenie grupy placzek. Zamawiam zupe, nie jest to typowe zamowienie, po jakichs trzech godzinach dostaje calkiem niezla cebulowa. Seck ma duzy szacunek do "polish zupa", ktora poczestowali go jacys oszczedni polscy turysci. Gdyby mial duzo pieniedzy, toby jadl tylko to.

Dzien trekingu w kraju Dogonow zaczyna sie z pianiem kogutow, potem sniadanie i dwie-trzy godziny marszu, potem caly dzien na macie i pod wieczor znowu kawalek do przejscia. W ciagu dnia gramy w karty albo w bantumi. Pijemy piwo z prosa, bardzo lekkie i orzezwiajace, dziala nasennie. Probuje tez owocow baobabu i tamaryndowca, sa slodko-kwasne.

Dogonskie powitanie to wymiana okolo 10 zdan typu jak sie masz, jak zdrowie, jak rodzina, trzeba to odbebnic z kazdym. Jesli spotykamy grupe, cala grupa odpowiada chorem. Gadamy o Tuaregach, Seck zwierza sie, ze gdyby zostal prezydentem, toby wszystkich wystrzelal, poniewaz zabili wielu czarnych.

Drugiego dnia dochodzimy do Youga - wioski pieknie polozonej na szczycie klifu. Czesc ludzi mieszka w domach Telemow, czyli poprzednikow Dogonow sprzed setek lat. Wchodzimy do domu, mloda dziewczyna gotuje obiad dla rodziny. Matka jest w specjalnym domu, gdzie udaja sie wszystkie kobiety, kiedy maja okres. Dogonowie maja bogata tradycje i wyjatkowe wierzenia. Z ksztaltu mrowiska wywnioskowali, ze ziemia jest okragla i kreci sie wokol wlasnej osi.

Zycie Tuarega

W Timbuktu dzien spedzam lezac w cieniu, po poludniu wychodze na miasto. Kazdy Tuareg chce cos sprzedac, jednemu udaje sie zaciagnac mnie do domu obiecujac ser z wielblada. Rzeczywiscie ma cos bardzo twardego co smierdzi jak ser kozi, biore kawalek, moze sie uda dowiesc do kraju. Wieczorem nasz gospodarz, Shindouk, zaprasza na kolacje. Menu stanowia duze okragle buly gotowane na parze w sosie z dwunastoma przyprawami Timbuktu. Najbardziej przypomina to knedliki w sosie pomidorowym. Kazde danie podawane w tym miescie zawiera dodatkowa porcje piachu. Po kolacji zona Shindouka, Kanadyjka, tlumaczy mi zawilosci zwiazane z sytuacja Tuaregow. Oficjalna wersja rzadowa mowi, ze sa oni rebeliantami, ktorzy daza do wlasnego panstwa, wspieraja ekstremistow islamskich i przerzucaja narkotyki z Gwinei do Algierii. Zona Shindouka mowi, ze nie daza do wspolnego panstwa, bo to bardzo zroznicowana grupa i nie maja poczucia wspolnej panstwowosci. Przecietny Tuareg spedza zycie w promieniu kilkudziesieciu kilometrow od rodzinnej studni. Rodziny maja bardzo rozne korzenie, sporo arabskich, troche zydowskich. Najczesciej znaja tylko swoja rodzine, nie znaja Tuaregow z innych krajow. To, o co walcza, to pewien zakres autonomii, a przede wszystkim bardziej korzystny podzial pomocy, ktora przychodzi z Zachodu. Z powodu pustynnienia okolicy i susz, czesto ich tradycyjny styl zycia jest zagrozony. Potrzebuja inwestycji, zeby przetrwac.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...