środa, 1 grudnia 2010

Komora deprywacji sensorycznej

czyli tym razem podróż w drugą stronę - do środka. Po 15 latach poszukiwań znalazłem pod nosem - na Mokotowie. Kabina wypełniona jest roztworem soli o temperaturze ciała, odizolowana od światła i dźwięku. Umysł uwolniony od bodźców zaczyna zajmować się sobą. Trzeba się oswoić ze swobodnym unoszeniem, ciemnością i zamknięciem. Potem czas zwalnia i wchodzą omamy. Można nimi kierować, są przyjemne. Potem nie pamiętam, ocknąłem się, jak słona woda nalała mi się do oczu. Po wyjściu z pół godziny dochodziłem do siebie. Polecam jako doświadczenie lub relaks. Podobno można używać też do pobudzania kreatywnosci i rozwiązywania problemów.

piątek, 20 sierpnia 2010

Dupa plaża

Dupa plaża? - spytała aptekarka po tym, jak na migi pokazaliśmy, ze potrzebujemy kremu do opalania. Po chwili konsternacji odpowiedzieliśmy, że nie. Dupa to po rumuńsku "po". Z kolei jak coś zgubią, mówią "pierdut".

Otóż po plaży, czyli po Delcie Dunaju, kierujemy się na północ, do Bukowiny. To najdłuższy odcinek w czasie całej podróży, ale droga jest ładna i na wieczór zajeżdżamy w okolice Suceavy. W miasteczku o wdzięcznej nazwie Gura Humoru Lui zaczepia nas bardzo ekspresyjna pani, która zaciąga nas do swojego domu. Po pól godzinie znamy jej życiorys i co słuchać u dzieci, mimo braku znajomości wspólnego języka.

Rano jedziemy oglądać słynne bukowińskie cerkiewki. Są najczęściej drewniane i każdy centymetr wewnątrz i na zewnątrz jest pokryty ikonami. Pętlę przez piękne góry kończymy w Nowym Sołońcu, jednej z kilku polskich wiosek. Polacy osiedli tu w osiemnastym wieku i do dziś wioski są stuprocentowo polskie. Sympatyczni panowie w sklepie opowiadają o wyjazdach do kraju i nauce polskiego w szkole.

Wieczorem kierujemy się w stronę Maramureszu. Jedziemy doliną wśród malowniczych gór, wzdłuż drogi coraz więcej obozów cygańskich. M prosi, żebyśmy tu nie rozbijali namiotu. Na wieczór dojeżdżamy do Doliny Izy i znajdujemy kwaterę. Zostajemy powitani szklanką palinki, czyli wódki ze śliwek i jabłek.

Na śniadanie serwują chleb ze słoniną. Ruszamy oglądać stare domy i cerkwie. W jednej trwa renowacja - gromada młodzieży siedzi i poprawia stare malowidła. W środku nie wolno robić zdjęć, oczywiście łamię ten zakaz, wtedy upominają mnie, że zdjęcia wnętrz to mogę robić, ale nie renowatorów.

Kolejny przystanek to Sapanta, znana z "wesołego cmentarza". Na każdym nagrobku jest obrazkowo przedstawione życie zmarłego, albo powód śmierci. Ruszamy dalej w trasę i przez Satu Mare zmieniamy dziurawe rumuńskie drogi na węgierskie autostrady i dojeżdżamy do Tokaju. U naszej ulubionej babci nie ma już miejsc, ale pozwala nam rozbić się w ogrodzie. Namiot ma wreszcie swoje pięć minut. W Tokaju - wiadomo - uzupełniamy zapasy płynów, w tym plastikową butlę ze świetnym Muskotaly.

Kolejny odcinek kończymy w Jasionce pod Rzeszowem, gdzie pamiętam świetne miejsce - Dwór Ostoya. I tu dopiero znajdujemy stasiukowy rozkład i przemijanie - bo dawno minęły czasy świetności tego miejsca. Następnego dnia witamy się z kotami po dwóch tygodniach i trzech i pół tysiącach kilometrów.

środa, 4 sierpnia 2010

Delta Dunaju

W Braszowie zostajemy na niedzielne leniuchowanie. Lansujemy się w modnych knajpach przy deptaku, którym powoli przechadzają się najlepsze partie miasta. Zwiedzamy Czarny Kościół, gotycką świątynię z surowym wnętrzem. Na ścianie tablica z proboszczami od czternastego wieku do teraz, wszystkie nazwiska niemieckie.

Z Braszowa jedziemy na południe. W Sinaia oglądamy letnią rezydencję Hohenzollernów, pałacyki bogato zrobione rzeźbami i porożami. Zjeżdżamy z gór i uderza w nas fala gorąca, jedziemy autostradą, ale nawet rozpędzenie się do 180 kmh nie przynosi spodziewanego ochłodzenia. Podejmujemy dramatyczną decyzję - zdejmujemy kurtki. Im dalej w stronę Ukrainy, tym coraz mniej miast i samochodów, jedziemy długą, prostą drogą przez pola. Nad polami polują ptaki, biorę jednego na klatę. Nocujemy w przydrożnym motelu, w rytm przejeżdżających tirów. Za gorąco, żeby spać, oglądamy rumuński kanał muzyczny, którego prezenterka w stroju topless tańczy i śpiewa piosenki, które puszcza.

Rano dojeżdżamy do Tulczy, ostatniego portu na Dunaju. Ugadujemy portiera w najlepszym hotelu, żeby popilnowal motoru, a sami wsiadamy na ukraiński wodolot, który wiezie nas przez Deltę.
Dopływamy do Sfintu Gheorghe, wioski przy samym ujściu jednej z odnóg Dunaju. Nie dochodzą tu drogi, wszystko przywozi się na łodziach. Po pasażerów wodolotu wyjechały wózki zaprzęgnięte w osiołki. Ruszamy zobaczyć deltę. Rybak zabiera nas swoją krypą napędzają ruskim dieslem o dźwięku młota pneumatycznego. Po godzinie docieramy do jeziora, ale nie możemy na nie wpłynąć. Idziemy na piechotę brodząc w ptasich odchodach. Podchodzimy dużą kolonię pelikanów, dostojnie odpływają na bezpieczną odległość. Wracamy przy zachodzącym słońcu. Na kolację gospodarze podają wielkiego suma. Następnego dnia będzie jeszcze lepszy jesiotr, druga z podstaw tutejszego menu.

Rano idziemy na plażę, korzystamy z miejskiego transportu, czyli traktora z przyczepą. Plaża jest dość pusta, trudno się dziwić przy temperaturze 40 stopni. Woda w morzu jest słodka, głównie pochodzi z Dunaju. Wieczorem niewiele się dzieje, turyści i miejscowi siedzą w jednej z dwóch knajp. Pijani rybacy próbują złapać klienta na zwiedzanie delty. Następnego dnia wracamy do Tulczy.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Motorem na dwa dwieście

Z Cluj zagłębiamy się w Transylwanię. Jedziemy do Sighisoary, ślicznego średniowiecznego miasteczka. W ciężkich motocyklowych ciuchach powoli podchodzimy do górującego nad miastem kościoła. Potem zjeżdżamy z głównej trasy, do małych niemieckich wiosek, założonych przez osadników z Saksonii, sprowadzonych niegdyś dla obrony przed hordami.

Zatrzymujemy się w pięknym szesnastowiecznym domu proboszcza, odrestaurowanym przez parę Holendrów. W wielkim ogrodzie hodują własne warzywa i winorośl, z której pędzą całkiem niezłe wino. Poznajemy emerytowanego niemieckiego testera Mercedesów, który opowiada, że najlepiej testuje się w górach Sierra Nevada, bo najszybciej można wjechać z poziomu morza w wysokie góry.

Następnego dnia robimy objazd po precyzyjnie zaplanowanych i germańsko zadbanych wioskach. Wyróżniają się charakterystycznymi warownymi kościołami, które chroniły całą wieś. Niektóre czynne do dziś z mszą po niemiecku, inne popadają w ruinę.

Wieczorem zwiedzamy dwie wioskowe knajpy. Jedna to typowa śmierdząca mordownia tylko dla mężczyzn. Druga jest nastawiona na młodszy target, główną atrakcją jest kanał o wrestlingu na dużej plazmie. Nastoletnie cyganki komplementują urodę M. W barze w dużych plastikowych butlach całkiem niezły koniak.

Przez zielone wzgórza Siedmiogrodu jedziemy w góry. Po drodze zwiedzamy Sibiu, jeden z siedmiu grodów. Zwiedzamy pojedynczo, nie ma gdzie zostawić motoru z bagażami pod opieką. Szybko ruszamy dalej, przed nami legendarna trasa Transalpina.

Do niedawna przejezdna tylko dla terenówek, teraz jest utwardzana. Nie mogliśmy nigdzie się dowiedzieć, czy już jest cała wyasfaltowana. Nie jest. Na początku asfaltowe serpentyny, potem zwykła gruntowa droga przez las. Obciążony motocykl zanurza się w błocie i ślizga się przejeżdżając przez strumyki. Zatrzymujemy się przy bacówce i kupujemy świeżą bryndzę. Wyżej widoki robią się coraz lepsze, w najwyższym punkcie (jakieś 2200 metrów) panorama jest z obu stron. Tuż za szczytem trafiamy na świeże osuwisko. Trzeba się przebić przez spulchnioną ziemię z kamieniami. Zaraz potem wjeżdżamy we mgłę, widoczność na kilka metrów wystarcza, żeby wyhamować przed kolejnym zakrętem o 180 stopni. Ręce mi odmawiają posłuszeństwa, M odmawia zdrowaśki. Dojeżdżamy do schroniska, okazuje się, że jest całe zajęte przez... konferencję jakiejś firmy. Na szczęście niedaleko powstaje kurort narciarski, znajdujemy pensjonat. Transalpina to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobiłem na motocyklu.

Rano po umyciu z błota i nasmarowaniu łańcucha ruszamy w stronę drugiej słynnej trasy, Transfogarskiej. Zbudował ją Ceausescu, który chciał móc szybko przerzucić czołgi przez Karpaty. Trasa wchodzi na 2040 metrów, widoki są niesamowite. Winkle do jazdy motorem też konkretne. Ale akurat jest weekend, a w weekend każdy porządny Rumun pakuje rodzinę do Dacii Logan, rusza w góry, rozbija się gdzie popadnie i rozpala grilla. Na trasie tłok, miejsca widokowe zajęte, rozbić się na dziko nie da, bo wszędzie już plonie ognisko. Dlatego zjeżdżamy z gór i wieczorem docieramy do Braszowa.

wtorek, 27 lipca 2010

Jadąc (motorem) do Babadag

Ruszamy w trasę, tym razem motorem do Rumunii. To pierwsza wycieczka motocyklowa, nie wiemy czego się spodziewać. Udało się spakować w kufer centralny, dwie sakwy boczne i tankbag, czyli torbę na bak. A, jeszcze namiot przytroczony do kufra.

Pierwsze dwieście kilometrów idealne, trasa pusta, droga równa jak stół. W mijanym markecie dokupujemy zapas trytytek na wszelki wypadek. Pod Rzeszowem zaczynają się schody. Zaczyna padać, po pewnym czasie leje już porządnie. Zakładamy żółte kombinezony, w których wyglądamy jak zespół ratownictwa chemicznego. Nie obejmują stóp i dłoni, więc zanim znajdziemy miejsce na obiad, mamy przemoczone buty i rękawice. Nie przestaje padać, więc do Dukli dojeżdżamy w deszczu. (Tu wchodzi trzygodzinna przerwa na suszenie rzeczy pożyczoną suszarką). Wieczorem ruszamy w poszukiwaniu Stasiuka. Znajdujemy jedyny czynny bar, którego dwudziestu pijanych klientów przerywa rozmowy, kiedy wchodzimy. Ani śladu Stasiuka.

Nazajutrz rano wycieczka do Krosna do najbliższego sklepu motocyklowego po gumowe pokrowce na buty (kto mógł przypuszczać, że taki produkt w ogóle istnieje). Potem śmigamy przez Słowację i zatrzymujemy się na tankowanie na Węgrzech. Dochodzi nas swąd spalenizny i okazuje się, że tłumik przypalił jedną z sakw wraz z zapasem brudnej bielizny. Po naprawie power tape'm zjeżdżamy z głównej trasy i powoli jedziemy przez winnice Tokaju. Wzgórza winorośli, domki hobbitów czyli piwniczki na wino, małe senne miasteczka. Na noc zostajemy w Tokaju. Wieczorem testujemy różne tokaje, najlepiej wypada 'cuve'.

Rano pada. Droga w stronę Rumunii jest tłoczna. Na granicy okazuje się, że jedna z sakw utrąciła kierunkowskaz. Udaje się naprawić, ale nasza cierpliwość do osprzętu jest na wyczerpaniu. Po drodze do Cluj mijamy malownicze zielone wzgórza ze stadami owiec. W jednym z miast straszą kilkupiętrowe, zdobione wieżyczkami i blaszanymi kwiatkami, niedokończone cygańskie pałace. W Cluj zaczepiamy dziewczynę, która woła swojego chłopaka motocyklistę i prowadzą nas do zaprzyjaźnionego hotelu. Wieczór to pierwszy test rumuńskiej kuchni, dowiadujemy się czemu nie jest ona tak popularna w świecie jak inne.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wesele

Do Cancun przyjeżdżamy na wesele. Moja siostra z Kanady wychodzi za Walijczyka, goście zjechali z Kanady, Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii, no i Polski. Przygotowujemy się w centrum handlowym - hawajska koszula, próbki w perfumerii, próbki u fryzjera. Impreza odbywa się w wielkim pięciogwiazdkowym hotelu all inclusive. Wstęp po wykupieniu trzydniowego pobytu, co absolutnie nas nie zraża. Większość hoteli w Cancun to wielkie molochy stojące przy sześciopasmowej autostradzie z jednej strony i dziesięciometrowej plaży z drugiej. Ceremonia odbywa się na dziedzińcu, stanowi dodatkową atrakcję dla wczasowiczów. Uczestnicy to w większości znajomi, bardzo kontaktowi i otwarci. Po ceremonii drinki w barze, obiad w steakhousie i tańce w hotelowej dyskotece. Nazajutrz jeden z gości musi się zbierać - czeka go 38 godzin lotu do Australii i prosto z lotniska idzie do pracy. Inna dziewczyna nigdzie się nie spieszy - akurat postanowiła zacząć nowe życie w niedalekiej Playa Del Carmen. Nazajutrz pada, więc nie ma po co wychodzić, ruszamy się tylko na podsumowującą kolację do najlepszej knajpy w Cancun. Świetne chowdery z ryb i małży oraz specjalność zakładu - homar w sosie curry na białym winie ze świeżym ananasem i grillowanymi bananami. Słodka przyjemność w słonej cenie.
Kolejny dzień to plaża - znowu wbijamy się bez opaski do krainy all inclusive. Pożegnanie z weselnikami i lecimy do Mexico City.

W stolicy trochę szwendania i w kilka chwil później lądujemy w Warszawie w połowie lutego idealnie omijając zimę stulecia.

Podsumowując - Ameryka Środkowa jest fantastyczna. Najlepiej zapamiętamy dżunglową La Moskitię i prywatną wyspę - obie rzeczy w Hondurasie.

środa, 10 lutego 2010

Underwater love

Z Flores jedziemy do Belize. Belize City robi wrażenie miasta wyluzowanych murzynów. Wsiadamy na łódź plynącą na Caye Caulker. Wyspa jest kameralna i spokojna, jedyne pojazdy to elektryczne wózki golfowe. Klimaty karaibskie, dużo rastamanów. Na budynku policji wymalowany duży napis "drogi turysto, niezależnie od tego co możesz usłyszeć od miejscowych, używanie narkotyków w naszym kraju jest zakazane". Idziemy na ogromnego, dwuosobowego homara. Jest pyszny, walka z nim zajmuje nam z półtorej godziny. Spotykamy dwóch rodaków, wiec polskim zwyczajem kupujemy piwo w nocnym i idziemy na pomost.

Rano płyniemy jachtem do parku narodowego na rafie koło San Pedro, o którym ostatniej nocy śniła Madonna. Pierwszy przystanek na snorkelowanie to zwykła rafa, ale już następny zaskakuje. Najpierw obserwujemy pasącego się żółwia, potem przewodnik wywabia z jamy i karmi wężowatą zieloną murenę. Potem oglądamy różne gatunki kolorowych ryb papug i ryb motyli, zasługujących na swoje nazwy. Nagle pojawia się rekin, podpływa do mureny. Ta walczy o swoje terytorium i gryzie intruza.

W kolejnym miejscu przewodnik rzuca garść sardynek i natychmiast pojawia się stado rekinów. Są to nurse shark, niegroźne dla człowieka. Wskakujemy do wody, łapię je za ogony. Nadpływają dostojne płaszczki, przewodnik łapie jedną bez groźnego kolca, od którego zginął Crocodile Hunter. Można ją pogłaskać. Podpływam do innej łódki, na dnie zostawili przynętę na rekiny. Wyjątkowo duża, ponad dwumetrowa sztuka próbuje wydobyć przysmak. Rekin jest tak zajęty, że można podpłynąć i go przytulić. Jest delikatny, przez skórę można wyczuć kości, trochę podobny w dotyku do pytona.

Rejs powrotny jest wesoły, załoga poi wszystkich ponczem. Wieczorem idziemy sprawdzić nocne życie wyspy, jest jakieś karaoke, jest imprezownia regggae, ale nie dzieje się tam za wiele. Podglądamy utalentowane czarne tancerki.

Rano zbieramy się i jedziemy do Meksyku. Główny news z gazety w Belize - trzech napastników związało kierowcę i uprowadziło do Gwatemali spychacz. Do Tulum docieramy późno w nocy.

W Tulum pożyczamy rowery i jedziemy 20 kilometrów do cenotów Dos Ojos. Cenoty to podziemne jaskinie wypełnione słodką wodą, uznawane przez Majów za wrota do podziemnego świata zmarłych. Dziś służą głównie do nurkowania i snorkelingu. Zakładamy maski i wpływamy do jaskiń. Pierwsze oczko jest duże, przy ścianach stalagmity i stalaktyty. Nieliczne promienie słońca, które tu dochodzą, są wyraźnie widoczne w wodzie. Małe rybki podgryzają nogi. W najdalszym zakamarku widać światło przebijające się pod wodą. Żeby się tam dostać trzeba zanurkować pod skałą. Nurkuję i wynurzam się jak widzę powierzchnię, nagle walę głową w skałę. Komnata ma metr na metr szerokości i tylko 10 centymetrów wysokości. Wystarczy, żeby zaczerpnąć powietrza, sytuacja trochę jak w filmie, kiedy poziom wody dochodzi prawie do sufitu. Ostrożnie nurkuję dalej, po kolejnych kilku wynurzeniach dopływam do drugiego oczka. Próbuję wrócić, ale w drugą stronę nic nie widać. Muszę wyjść na brzeg i obejść dokoła do pierwszej cenoty, gdzie czeka zaniepokojona M. Próbujemy pożyczyć latarki, ale ze względu na bezpieczeństwo klientów nie wypożyczają.

Wracamy do Tulum i zwiedzamy niewielkie, ale ładnie położone nad samym morzem ruiny. W sklepie pani krzyczy na męża po polsku, traci głos, kiedy mówię "dobry wieczór". Na koniec dnia plaża, po której przechadzają się golasy.

Z Tulum jedziemy obejrzeć obiekt z listy nowych cudów świata, czyli miasto Majów Chichen-Itza. Rzeczywiście jest duże i najlepiej zachowane - najwięcej szczegółów zdobień. Ale przez to, że jest główną atrakcją Jukatanu, są tu tłumy ludzi i budowle można oglądać tylko z zewnątrz. Dodatkowo przez cały czas zagadują handlarze ze swoim towarem za one dolla albo almost free.

Wieczorem dojeżdżamy do Cancun, gdzie następnego dnia mamy iść na wesele mojej siostry.

wtorek, 9 lutego 2010

Coco loco

Płyniemy porannym promem do La Ceiby i spędzamy cały dzień przebijając się do Gwatemali. Jeden z busów, którym jedziemy zostaje zatrzymany przez policję, a wszyscy mężczyźni dokładnie przeszukani. Nikt nie protestuje, ludzie są przyzwyczajeni. Przed granicą gwatemalską lapiemy dziwnie tanią taksówkę, trzy dolary za godzinę jazdy. Granicę pokonujemy w taksówce, tylko pomocnik kierowcy biega z naszymi paszportami do stemplowania. Docieramy do Puerto Barrios akurat na ostatnią łódź do Livingston. Płyniemy wzdłuż wybrzeża, na brzegu bogate domy i resorty. Livingston to miasteczko odcięte od świata, prawie nie ma tu samochodów, bo nie ma dróg łączących z resztą kraju. Mieszkają tu ludzie Garifuna, potomkowie zbuntowanych niewolników. Idziemy na coco loco, czyli swieży kokos z wlanym guifiti - nalewką z ziół dżungli. Potem próbujemy miejscowej specjalności - tamado, czyli bogatej zupy na mleku kokosowym z całym krabem, całą rybą, krewetkami, małżami i kolendrą.

Rano wsiadamy na łódź płynącą w górę rzeki Rio Dulce. Brzegi rzeki to dżungla, czasem wysokie skały. Po drodze przystanek w gorących źródłach o zapachu siarkowodoru. Dalej piękna zatoczka porośnięta lilią wodną. Dzieciaki w malutkich czółnach podpływają i próbują sprzedać muszelki, skorupę żółwia, żywego żółwia, skórę małpy. Ludzie tu całe życie spędzają na czółnach, na brzegu rzeki są domy, sklepy, kościół, a dróg nie ma. Dopływamy do miasteczka Rio Dulce. To przechowalnia dla karaibskich jachtów, na rzece nie dosięgną ich huragany. W knajpach ogloszenia: tanio przeprowadzę jacht przez Atlantyk.

Wsiadamy do autobusu do Flores, miejsca stojące, a to cztery godziny jazdy. Flores to miasto na wyspie na jeziorze. Dojeżdżamy po południu i idziemy na rybę, która występuje tylko w miejscowym jeziorze. Nazywa się blanca i jest całkiem niezła.

Przed świtem jedziemy zwiedzać Tikal, chcemy być tam rano, kiedy są zwierzęta a nie ma ludzi. Śniadanie a la Malysz czyli bułka z bananem przypomina mi inne śniadanie z tej podróży. Kanapki z serem, pomidorem i kolendrą. Ale kolendrę sprzedają w wielkich pęczkach, a nic nie może się zmarnować, wiec byla to de facto mala bułka z dużym pęczkiem kolendry. Niezapomniany smak.

W Tikal rzeczywiście pustki, idziemy do dżungli, przed nami trzech wyposażonych po zęby chłopaków. Nagle jeden coś krzyczy, reszta tez krzyczy, podskakuje ze strachu i cofa się o krok. Podchodzimy, a tam drogę przecina szlak mrowek. Fakt, czerwonych. Chłopaki okazują się norweskimi drwalami, są trochę zagubieni. Na rozstajach idą w dziwnym kierunku, więcej ich nie spotkamy. Idziemy sami przez dzunglę, jest ranek, dużo różnych odglosow, małpy głośno gadają, Kolorowe papugi się ganiają. Dochodzimy do pierwszych piramid, można się poczuć jak odkrywca. Wchodzimy na najwyższą, dzungla rozciąga się po horyzont. Tikal to rozległe miasto Majów ukryte w dżungli, na nas zrobiło największe wrażenie z dotychczasowych. Obejście całości zajęło nam ponad pięć godzin. Pod koniec zaglądamy do jeziora krokodyli. Pytamy w informacji czy są krokodyle, mówią ze jest jeden, za to wielki. Podchodzimy i widzimy kałużę z tabliczką "ostrożnie - krokodyle!". Wracamy do Flores a rano ruszamy do Belize.

piątek, 5 lutego 2010

Private island

Rano wsiadamy na prom i płyniemy na Utilę. Morze jest wzburzone, wszyscy są zieloni od choroby morskiej. Na Utili od razu dogadujemy wynajem prywatnej wyspy i kolejną łodzią płyniemy do wysepki, z której ma nas ktoś zabrać. Robimy zakupy na kilka dni, bo tam nie będzie możliwości pójścia do sklepu. W sklepach włączone telewizory, trwa zaprzysiężenie nowego prezydenta. Wszyscy się cieszą i mówią, że to koniec problemów w Hondurasie.

Przypływa właściciel, płyniemy między wysepkami do ostatniej - naszej. Podpływamy bliżej i szczęki nam opadają. Wysepka Little Caye ma jakieś 20 na 50 metrów. Jest na niej jeden dom. Dom jest wielki, na dole połączone kuchnia z jadalnią i salonem, na górze sypialnie. Dałoby się mieszkać w 10 osób, a kosztuje to tylko 115 dolarów za noc. Wysepka zarośnięta jest drzewami i otoczona rafą. Najbliższa inna wyspa jest w zasięgu wzroku, ale nie widać na niej ludzi. Jesteśmy sami na świecie. Tylko raz dziennie łączymy się radiowo.
- "Cayes, Cayes, this is Little Caye"
- "Little Caye, this is Cayes, do you need anything?"
- "No, thanks, we're perfect. Have a good day. Over and out"

Kolejne dni to beztroskie nic nie robienie z przerwami na posiłki i sen. Opływamy wyspę obserwując życie na rafie. Zrywamy świeże kokosy. Wieczorami przychodzą do domu stada krabów i żebrzą o jedzenie. Robimy jedną wycieczkę - przepływamy wpław kilkaset metrów na najbliższą wysepkę i dalej na kolejne. Przeważnie to prywatne wyspy z domami, jedna jest niezabudowana i przyplywaja tu turyści na snorkeling. Na innej, z zamkniętym i nie używanym od pewnego czasu domem przychodzi do nas piękny, zadbany, rudy kocur. Nie wiem, z czego on się tam utrzymuje.

W końcu trzeba jednak skończyć sielankę i wrócić na szlak. Wracamy na Utilę, po drodze słuchając opowieści krzepkiego dziadka, który twierdzi, ze mieszkał i pracował w sześćdziesięciu krajach, czasem w kilku naraz. Wyspy w Hondurasie są domem dla wielu emerytowanych "doradców wojskowych" i innych agentów, którzy swego czasu robili sporo zamieszania w tej części swiata.

Miasteczko Utila to jedna ulica wzdłuż wybrzeża. Każdy mieszkaniec ma quada lub chiński motorek, którym lubi jeździć główną ulicą z dużą prędkością. Quady służą jako pojazdy rodzinne, dzieciaki zajmują każdy błotnik. Sprawdzamy jak smakuje drapieżna barakuda i miejscowy homar. Sobotnia noc to dyskoteki, główna klientela to nurkowie - instruktorzy i kursanci. Czas pożegnać wyspy i wziąć kurs na Gwatemalę.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Jungle boogie

Wstajemy rano i idziemy zrobić zakupy na 3 dni. Dużego wyboru nie ma, właściwie tylko zupki w proszku i sardynki. Ruszamy pirogami w gore rzeki. Tu już nie ma ludzi, tylko drzewa i liany probujace zaanektowac rzekę. Po dwóch godzinach wysiadamy, dalej pojdziemy na piechote. Jest gorąco, powietrze jest bardzo wilgotne. Od razu jesteśmy zlani potem. Szlak idzie w gore strumienia, co chwila trzeba się przez niego przeprawiac. Robi się coraz bardziej stromo. W końcu docieramy do bazy - chatki w srodku dżungli, gdzie spędzimy dwie noce. Idziemy się wykąpać do gorskiego strumienia, niedaleko w czubkach drzew baraszkuje stado malp. Robimy zupke z proszku, Meg znajduje skorpiona. Zmrok zapada szybko i trzeba iść spać - nic nie widać. Chcemy się położyć, kiedy wpada Carlos i mówi, ze najpierw trzeba wybić wszystkie skorpiony, ktore mieszkają w liscianym dachu chatki. Ruszamy z maczetami, giną 4 sztuki. Carlos odkraja im ogony z jadem, pewnie zrobi sobie z nich naszyjnik.

Wstajemy ze słońcem. Po pozywnej zupie z proszku ruszamy na szlak, dziś atakujemy szczyt Pico Dama. Droga prowadzi ostro pod gore po blotnistej nawierzchni. Przewodnik pokazuje sposoby na przeżycie w dzungli. W razie braku wody jest pewien gatunek drzew, z którego po przecieciu leci woda o stechlym aromacie. Z kolei miazsz pewnej palmy nadaje się do jedzenia na surowo. Dochodzimy na szczyt, z góry widać dzungle po horyzont i morze na horyzoncie. Wracamy do obozu i padamy bez sił. Rozrabiam wino w proszku i wznosimy toast.

Wieczorem Carlos opowiada o swoich planach. Ma czterdzieści lat, nie ma rodziny i nie udało mu się jeszcze zebrac "kwoty uwolnienia" czyli miliona dolarów. Praca i zycie w Nowym Jorku sa stresujace, wiec pomyslal o zmianie. W trakcie tej podróży szukał działek i nieruchomosci w Ameryce Srodkowej, żeby otworzyć hostel. Wyliczył, ze potrzebuje okolo 100 tysiecy dolarów. Niewiele jak na nowe życie.

Następnego dnia schodzimy do wody i płyniemy dalej w gore rzeki zobaczyć tajemnicze napisy wyryte w skałach. Rzeka robi się bardziej wartka i płytka, kilka razy musimy wysiadać i przedzierać się przez dzunglę. Małe muszki gryza niemilosiernie. W pewnym momencie Carlos wspina się na palme i scina kokosy dla wszystkich. Opowiada o swoim dzieciństwie, kiedy ojciec zabierał go na polowania w Gwatemaili, Hondurasie i okolicach. Postanawiamy sprobowac dziczyzny i kupujemy jakiś rodzaj zwierzęcia w gospodarstwie po drodze. Dorzucaja nam dzikie pomarancze, które wykrecaja Meg żołądek. Docieramy do "petroglifów", rzeczywiście wyglądają na bardzo stare i trudno je do czegos odnieść. Nikt nie wie co znaczą, ani kto je stworzył. Wskakujemy do przyjemnie chlodnej rzeki i od razu nas znosi o kilkanaście metrów, prąd jest bardzo silny. Wracamy pirogami w dół rzeki, już bez przygód.

Wieczorem leżymy w hamakach i rozpijamy kupiona po drodze czicze, czyli sfermentowany napój z kukurydzy. Mowię Carlosowi, ze my teraz jedziemy na wyspy i zaczynamy "honeymoon part". Omal nie spada z hamaka ze śmiechu. Mówi, ze będzie miał nową anegdotę do opowiadania o polskiej parze, która pojechała na miesiąc miodowy do dżungli. A ze mieli wczesniej mały spór czy ma być telewizor w domu czy nie, to po takim honeymoon on będzie musiał kupić co najmniej sporą plazmę. Tak to przyczyniliśmy się do powstania nowego polish joke.

Następnego dnia wracamy łodzią na wybrzeże, po drodze dokumentujac wycinkę dżungli. Carlos ma przekazać zdjęcia znajomym aktywistom, którzy zajmują się takimi sprawami. W pewnym momencie widzimy wslizgujacego się do wody czarnego węża dziesieciocentymetrowej grubości. Miejscowi nie wiedza jak sie nazywa, w każdym razie nie jest to najbardziej jadowity waz w okolicy czyli Barba Maria. W Belem na wybrzeżu zegnamy się z Carlosem, który jedzie dalej w kierunku Nikaragui. My umawiamy się na trzecią w nocy na przyjazd wodnej taksówki. To jedyna mozliwosc, bo trzeba zdążyć na pickup o piątej rano.

Wstajemy i w kompletnych ciemnosciach idziemy przez wieś na przystań. Żywego ducha, tylko psy podbiegaja, odpędzamy je kijem. Czekamy w ciszy na pomoście, nic nie widać, sytuacja trochę absurdalna. Ale po pół godzinie rzeczywiscie pojawia się łódź i nas zabiera. Kierowca bez żadnych świateł płynie przez lagunę, tylko włącza latarke jak ma zabrać kolejnych pasażerów. Doplywamy do kolejnego przystanku i wsiadamy do pickupa. Meg w kabinie, ja na pace. Na początku to jest świetna zabawa, ale jak zaczyna lać deszcz robi się mniej przyjemnie. Pędzimy plaża, kiedy ma brzegu zaczynaja się pojawiać duże beczki. Zatrzymujemy się i jakieś sto metrow od brzegu widzimy tonacy stateczek. Miejscowi mówią, ze to statek przemytników narkotyków. Godzinę obserwujemy agonie statku i próby wydostania towaru przez inną łódź, która tam podplynela. W końcu ruszamy dalej w deszczu po dziurach. Meg w kabinie nie ma lepiej - dziecko na kolanach pani obok rzyga sobie na ręce. Zmęczeni docieramy do Tocoa, skąd jeszcze cztery godziny autobusem do La Ceiba.

Po przyjeździe do hotelu siedzimy w ciastkarni na dole obserwując starych murzynow przy kawie i ludzi na ulicy nie przejmujacych się tropikalnym oberwaniem chmury. Projekt dzungla mamy za sobą.

sobota, 30 stycznia 2010

Welcome to the jungle

O świcie wsiadamy do autobusu i przejezdzamy pól kraju. W portowym mieście La Ceiba szukamy kolejnych informacji o dżungli. Przypadkiem poznajemy Carlosa, nowojorczyka o miejscowych korzeniach, który tez się wybiera w tym kierunku. Ponieważ trudno tam się dostać ladem, Carlos znalazł kapitana, który ma go zabrać statkiem plynacym wzdłuż wybrzeża. Kosztuje to koło 50 dolarów, co brzmi rozsądnie. Jedziemy do portu obejrzeć statek. Ochrona nie chce nas wszystkich wpuścic na teren portu, musimy zostawić Meg jako zakladnika. Statek to spory kontenerowiec, własnie laduja kolejna partie starych krzesel szkolnych. Na pokładzie kontenery, beczki z olejem, złom. Idziemy do kapitana, ale ten się ploszy i nie chce nas zabrać. Daje numer do kolegi, sprawdzamy, ale kolega nie może obiecać, ze niedługo wyplynie. Ogólnie jest to do zrobienia, ale trwa półtorej doby, niezależnie od pogody siedzi się na kontenerze pod chmurką, kible są obskurne, no i nie jest to legalne.

Carlos postanawia jechać z nami droga ladowa, wiec idziemy to uczcić do Jaguara, w którym cały bar zajmują wielkie sloje z nalewkami produkcji właściciela. Guifiti to wywar z ziół dzungli, a "diabelskie nasienie" na bazie chilli trzeba popic dwoma piwami. Przysiada się do nas młody chłopak z Minesoty, który chciał terminowac u szamana, wiec załatwił sobie prace w Peru. Ale gdy tam leciał, przy przesiadce w Mexico City nie wpuscili go do samolotu. Nie miał wiecej pieniędzy, wiec teraz podrozuje stopem do Peru, bo praca nadal na niego czeka. Zarabia na jedzenie graniem na gitarze.

W środku nocy ruszamy w drogę. Autobus, który miał być o trzeciej przyjeżdża o piątej, ale i tak udaje nam się złapać kolejny środek transportu, czyli pick-up. Do kabiny wchodzi 5-8 osób, na pace kolejne dziesięć. Asfalt kończy się szybko, potem dziurawa pylista droga, przekraczanie rzek brodem lub promem w postaci kilku desek przywiazanych do beczek. W czasie jednej z przeprawy lina się zrywa i zaczyna nas znosić do morza. Potem kończy się droga o trzeba jechać plaża, uciekajac przed falami. Na świecie turyści płaca gruba kasę za takie atrakcje, a tu to codzienność. Dojezdzamy do Batalla akurat, żeby złapać ostatnia lanche - taksówkę wodna w postaci kanu - dlubanki z silnikiem. Dalej nie ma już dróg. Kierowca Neto wiezie nas skrótem, który okazuje się za płytki, wiec wskakujeny do wody i zawracamy lodz. Po chwili widzimy na brzegu krokodyla... Zaraz potem kończy się paliwo, Neto musi wyzebrac trochę u człowieka na brzegu. Następnie odwiedzamy jakichś znajomych i docieramy na miejsce po czterech (zamiast dwóch) godzinach. Jesteśmy w Belem, stad ruszymy w gore Rio Platano, do dżungli. Ale na razie w kompletnych ciemnosciach szukamy noclegu. Znajdujemy domki na plaży, widać, ze dawno tu nikogo nie było. Próbujemy znaleźć transport na rano, dalej już nie ma stałych kursów, trzeba wynająć lodz z załoga, która poczeka na miejscu i przywiezie nas z powrotem. Inni chca 250 dolarów, wiec znów musimy zaufać Neto, który jest najtańszy.

Umawiamy sie na szóstą, oczywiście jego nie ma, wiec bierzemy inna załogę i ruszamy. Wtedy zjawia się Neto, mowiac ze mu silnik nawalil. Na szczęście nie na naszym rejsie. Po pięciu minutach jazdy po falach jesteśmy cali mokrzy. Wplywamy w mała odnoge rzeki, nad nami zamykają się drzewa, jakbyśmy plyneli w tunelu. Wyplywamy na Rio Platano, rzeka jest szeroka ale płytka, czasem zachaczamy o kamienie. Na brzegach dzungla, ale mocno przetrzebiona - coraz wiecej zajmują pastwiska, trwa tez rabunkowa wycinka drzew. Czasem pojawia się chatka lub coś w rodzaju chatki - niektórzy mieszkają pod dachem z liści, bez ścian.

Po czterech godzinach docieramy do Las Marias, ostatniej osady ludzkiej. Dalej jest tylko dzungla. Osada składa się z kilkunastu chat rozrzuconych na sporym obszarze, każdy odgradza się od sąsiada przestrzenią, nie płotem. Nie ma elektrycznosci i bierzacej wody. Znajdujemy nocleg w domu z pięknym ogrodem. W osadzie są same kobiety, okazuje się, ze mężczyźni pojechali do stolicy zglosic masowy nielegalny wyreb dżungli, na który miejscowe władze przymykaja oko. Dogadujemy trekking na Pico Dama, charakterystyczny szczyt dwa dni drogi w jedna stronę z Las Marias. Dla nas trojga potrzebne są dwie pirogi, do każdej pirogi dwoch pchaczy i sternik, wiec musimy zatrudnić sześć osób. Idziemy spać, dzungla w nocy jest glosna.

wtorek, 26 stycznia 2010

Chickenbusy i wulkany

Po drodze do Gwatemali poznajemy mlodego Amerykanina, ktory planuje przejechac cala Panamericane, czyli autostrade przez obie Ameryki. Wystartowal w Stanach, chce skonczyc w Argentynie. Przy nas zawracaja go z granicy gwatemalskiej, bo brakuje mu stempla wjazdowego do Meksyku. Daleko nie zajechal. My przekraczamy granice i porywa nas wir chickenbusow, czyli emerytowanych amerykanskich schooolbusow, ktore tu sa podstawowym srodkiem transportu. Z motorikszy przechwytuje nas pierwszy bus, potem kolejny i jeszcze kilka. Caly czas w niesamowitym scisku, ostrych aromatach o roznym pochodeniu i w ciaglym pedzie. Plecaki sa przerzucane z jednego dachu na drugi, wysiadamy i wsiadamy w biegu. Po poludniu docieramy nad jezioro Atitlan - pieknie polozone miedzy trzema wulkanami. Zaskakuje duza ilosc tursystow, wiecej niz w Meksyku. Sporo tez widac rezydentow, prowadza knajpy albo wystepuja wieczorem z gitara. Panajachel to tez weekendowa atrakcja miejscowych, wieczorem glowna ulica powoli przejezdzaja golfy trojki z subwooferami. Nawet riksze maja porzadne soundystemy i podswietlone podwozia. Nastepnego dnia plyniemy w rejs dokola jeziora. Poznajemy pare starszych, nowojorskich Zydow, ktorzy od lat podrozuja po swiecie i byli prawie wszedzie. Odbyli tez podroz prywatnym samolotem ¨w 21 dni dokola swiata¨, odwiedzajac wszystkie najslynniejsze miejsca na swiecie typu Wyspy Wielkanocne, Taj Mahal, Tahiti itp. Maja proste, ale ciekawe teorie tlumaczace swiat. Cywilizacje upadaly z powodu bankructwa - Majowie wybudowali wielkie miasta, kosztujace mnostwo pieniedzy, ale nie umieli wyzywic ludzi. Ideologie typu komunizm nie sprawdzaja sie, poniewaz nie biora pod uwage natury ludzkiej - kazdy chce miec wiecej niz inny. Wierza mocno w Ameryke - za ich zycia Stany przeszly droge od znakow "tylko dla bialych" do czarnego prezydenta. Utworzyla sie silna czarna klasa srednia. I to samo sie dzieje teraz z Latynosami. Sila asmilacyjna Ameryki jest widac wieksza niz Europy, ktora nie moze sobie poradzic z emigrantami.

Znad jeziora jedziemy do Antiguy - dawnej stolicy Gwatemali. Piekne kolonialne miasteczko, nie zmieniane od zalozenia, na ulicach ten sam kilkusetletni, dziurawy bruk. Tego samego dnia jedziemy dosc daleko poza miasto, zeby wejsc na jeden z trzech czynnych gwatemalskich wulkanow Pacaya. Przy wejsciu do parku narodowego dzieciaki sprzedaja kije za prawie dolara i odbieraja je za darmo po zejsciu - perpetum mobile. Po dosc ostrym podejsciu zaczyna sie ksiezycowy krajobraz - zastygla lawa i pyl wulkaniczny. Podchodzimy w poblize krateru, widac czerwona swieza lawe. Krater co pewien czas prycha i spadaja rozzarzone szybko stygnace fragmenty lawy. Stygnaca lawa sluzy wszystkim do grillowania marshmellowsow, niektorzy zostawiaja tez roztopione podeszwy. Wulkan budzi respekt, jak mocniej prycha, wszyscy zrywaja sie do ucieczki. Dokola piekna panorama innych wulkanow, w tym jednego dymiacego jak z komina. Wieczorem idziemy do baru, starowka robi sie szybko pusta.

Rano przekraczamy granice z Hondurasem i dojeazdzamy do malego, sennego miasteczk Copan. Honduras wita milymi ludzmi i ladnymi dziewczynami. Zwiedzamy rozlegle ruiny miasta Majow. WIelki stadion na eventy dla 4 tysiecy osob, boisko do pilki noznej. Najwyzsza piramida dla najwyzszego wladcy, zeby nikt nie mial watpliwosci kto tu rzadzi. Ale z czubka piramidy, gdzie mial miejsce, niewiele widzial z samego eventu - za wysoko. W Copan jest kilka miejsc prowadzonych przez mlodych Europejczykow. Widac, ze radza sobie calkiem niezle. Dowiadujemy sie wiecej o La Moskitii - dalekim zakatku Hondurasu na granicy z Nikaragua - drugim co do wielkosci lesie rownikowym po Amazonii. Odradzaja samotna wyprawe, strasza wysokimi kosztami. Nas nie przestrasza.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Surferzy i zapatysci

Nad ocean jedziemy nocnym autobusem, rano dojezdzamy do Puerto Escondido. To tu jest Mexican Pipeline, czyli mekka surferow. Wita nas idelalna plazowa pogoda, mimo, ze w calym Meksyku kleska mrozu, najnizsze temperatury od 120 lat. Spedzamy kilka dni glownie na plazy, podgladajac subkulture surferow. W jednej z knajp wystepuje zespol - trojka Francuzow w skladzie klarnet, gitara i dziecinny akordeon. Graja tradycyjne ludowe utwory z poludniowo-wschodniej Europy - balkanskie, zydowskie, rumunskie. Robia niezly show i pijane dziewczyny surferow chetnie kupuja ich plyty i wlasnoreczna bizuterie. To ich jedyne zrodlo utrzymania, zyja skromnie, ale to wystarcza na wszystko, czasem robia wypad do restauracji. Sa w podrozy od prawie poltora roku, zaczeli od zaokretowania sie na jacht przez Atlantyk na Kanarach. Planuja podroz dokola swiata.

Jednego dnia bierzemy lekcje surfingu, glowne wyzwanie to stanac na desce. M radzi sobie najlepiej z grupy, jezdzi po fali od poczatku. Mi w koncu udaje sie wykonac stand-up, ale nie nazwalbym tego surfowaniem.

Znad oceanu jedziemy do Chiapas - niepokornego stanu, siedziby zapatistas. Piekne, porosniete dzungla gory, trudno dostepny i trudny do zycia teren. Na scianach uswiadamiajace hasla - o wyborach, o potrzebie edukacji. Zawsze zamaskowany subcommandante Marcos jest tu bogiem, wystepuje na koszulkach, jako przytulanka, w formie podwojnej jako kolczyki.

Zwiedzamy Palenque - rozlegle pozostalosci miasta Majow ukryte w dzungli. Po zaliczeniu piramid spotykamy chlopaka, ktory za dodatkowa oplata chce nam pokazac dzungle. Prowadzi do nieodkopanych jeszcze domow i grobow. Poniewaz oczekujemy groznej zwierzyny, chlopak w koncu znajduje cos a´la wieworka, opisujac ja jako bardzo groznego drapiezce. Potem tropimy malpy i rzeczywiscie siedza wysoko w koronach drzew.

Jedziemy do San Cristobal de Las Casas, dawnej stolicy Chiapas. Usytuowane ponad 2000 metrow nad p.m., charakteryzuje sie ludzmi ubranymi w swetry i kurtki puchowe. Idziemy na grzane wino, w winiarni cytat z Eurypidesa - donde no hay vino, no hay amor.

Niedaleko San Cristobal jest San Juan Chamula, stolica jednej z kilku mieszkajacych w okolicy, charakterystycznych i bardzo niezaleznych grup Indian. Jest to tez miejsce ich specyficznego kultu, mieszanki kato i anime. Na rynku stoi XVI wieczny kosciol, z zewnatrz katolicki. Ale w srodku zdecydowanie inny. Posadzka wylozona sianem, po bokach obrazy swietych, niby podobnych, ale innych. Na przyklad Serce Chrystusa wystepuje w wersji malej, sredniej i najwiekszej - i sa to trzy rozne obiekty kultu. Przed kazdym obrazem swiece i stala adoracja. Zamiast glownego oltarza trzy obrazy - najwiekszy i najwazniejszy nie jest Jezus, ale Swiety Jan. W rogu kosciola grupa wiernych spiewa monotonnie w rytm gitary. Przed kazdym stoi butelka coca coli. Po modlitwie pojawia sie inna butelka. Pytam jednego z wiernych co to, podaje mi szklanke - smakuje jak bimber. Kazdy wypija szklanke, popija cola, po czym formuja procesje. Nie pozwalaja robic zdjec, poniewaz to odbiera ducha swietym. Wyglada na to, ze w tym kosciele nie odprawia sie juz nabozenstw katolickich, co w historii Kociola nie zdarza sie czesto - wiec ruszamy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie jak to sie stalo. Informacja turystyczna, muzeum, biblioteka nie daja odpowiedzi. Pytamy mlodych, nie rozumieja pytania, mowia, ze przeciez ten kosciol jest caly czas katolicki. Pochodza z San Juan, wiec dla nich Swiety Jan jest najwazniejszy. Ale daja mi ksaizke, tam znajduje zapis o ksiedzu, ktory pod koniez XIX wieku z w zwiazku ze spadajaca frekwencja wymusil pewne zmiany w liturgii. Ale glownym motorem zmian byla niechec do katolickiej elity rzadzacych i posiadajach, jak w calym Chiapas.

Kolejny etap to Gwatemala.

środa, 6 stycznia 2010

Primera Semana

Przylatujemy w nocy, miasto Meksyk robi wrazenie od poczatku - jest ogromne. Na ulicach jest mnostwo samochodow, z gory wygladaja jakby staly w gigantycznym korku. Hostel jest w Centro Historico, na bezludnej Starowce. W ciagu dnia jest tu tlum ludzi, ale w nocy pustoszeje. Jest spokojnie, nie czuje sie zagrozenia, chociaz miejscowi mowia, ze po zmroku chodza tylko wybranymi ulicami, w inne sie nie zapuszczaja. Kazdy przestrzega tez przed taksowkami, jesli sie zlapie na ulicy, bardzo prawdopodobne, ze wywioza i obrabuja. W ciagu dnia policja jest wszedzie. Od razu rzucaja sie w oczy wszechobecne dekoracje swiateczne. Mikolaje, renifery, sztuczny snieg, misie polarne rowniez - wszedzie symbole polnocnej, snieznej zimy, ktorej tu nigdy nie bylo. Na glownym placu Zocalo wielka atrakcja - sztuczne lodowisko, tor dla skuterow snieznych i namiot, w ktorym mozna porzucac sie sniezkami. Wieczorem podjezdza cysterna z azotem i produkuja nowy snieg.

Pierwszego dnia rozgladamy sie powoli, szukajac zrodel jadla, napoju i kasy. Drugiego dnia jedziemy do Teotihuacan - ogromnego prekolumbijskiego miasta. Kilka godzin zajmuje samo chodzenie lacznie ze wspinaniem na piramidy. Piramida Slonca jest trzecia na swiecie. Wszystko zbudowane bez metalowych narzedzi, kola ani zwierzat pociagowych. Robi niesamowite wrazenie.
Wieczorem sylwester, szukamy opcji, ale Meksykanie swietuja w domach, z rodzina. Trafiamy do malej, lokalnej knajpy. Po chwili podchodza wlasciciele i czestuja nas jakims drinkiem z dzbana, potem kolejnym, impreza sie rozkreca. Kolo polnocy jest wrozenie z winogron. Trzeba wlozyc do ust 12 duzych, zielonych winogron na 12 miesiecy powodzenia w Nowym Roku. Potem cala zaloga siada do wspolnej kolacji, na ktora tez nas zaprasza. Ogolnie ludzie tu sa bardzo przyjazni, ale tez nie nachalni.

Pierwszy stycznia jest wolny od pracy, na ulicach tlumy. Do lodowiska gigantyczna kolejka. Jedziemy do Xochimilco - cos w rodzaju parku, polaczonego kanalami, po ktorych porusza sie gondolami. Jest to bardzo popularne miejsce odpoczynku mieszkancow. Na tyle popularne, ze gondole co chwila sie zderzaja lub staja w korku. Na dodatkowych gondolach podplywaja zespoly mariachi, sprzedawcy jedzenia, piwa, kwiatow cietych i doniczkowych oraz waty cukrowej. Manewrowanie lodziami przeradza sie w fascynujacy spektakl. Przyjechalismy tu zobaczyc Wyspe Lalek - miejsce, ktore pewien czlowiek ozdabial lalkami, zeby upamietnic smierc corki. Niestety jest nieczynne, ale nasz gondolier zabiera nas do "repliki" - kilku drzew, do ktorych przywiazano lalki. Na kazdej gondoli odbywa sie rodzinne swieto - duzo jedzenia, spiewy, nawet tance. Kiedy siedzimy przytuleni, z jednej z mijajacych lodzi wszyscy krzycza "Beso! Beso!" - jak na weselu.

Nastepnego dnia zapuszczamy sie glebiej w to wielkie miasto. Jedziemy do domu Fridy Kahlo. Teraz ona jest bardziej znana, ale za zycia wszystko krecilo sie wokol Diego Riviery - starego, grubego rozpustnika. Dom w duzym ogrodem w spokojnej okolicy, wygladajacej jak amerykanskie przedmiescia. Dla kontrastu jedziemy do Topico - szemranej dzielnicy bazarow. Szukamy miejsca kultu Santa Muerte - dziwnego polaczenia dawnego boga smierci i chrzescijanskiej swietej. Przebijamy sie przez zatloczone bazary i w koncu jest. W witrynie, przy ulicy stoi figurka szkieletu ubrana w koronkowa, zlota sukienke, jakiej nie powstydzilby sie zaden swiety. Przed figurka pol ulicy zastawione jest kwiatami, caly czas przychodza wierni, modla sie, czestuja swieta papierosami i jablkami. To bardzo zywy i kontrowersyjny kult - oficjalnie potepiany przez Kosciol, ale coraz bardziej popularny.

Kolejne miejsce magicznego miasta to bazar talizmanow i fetyszy. Rzeczywiscie znajdujemy stragany z suszonymi nietoperzami, skorami grzechotnikow, wypchanymi sowami, kopytkami, skorkami wiewiorek itp. Typowe fetysze voodoo, jak w ojczyznie voodoo Beninie. Widac, ze funkcjonuja tu niezle, chociaz czarnej rasy ani mieszanek nie spotyka sie tu prawie w ogole.

Wieczorem wyjazd do Puebli, autobusy bardzo komfortowe i punktualne. Ogolnie poziom rozwoju cywilizacyjnego wysoki, w wiekszych miastach na rynku jest darmowe wifi. Starowka w Puebli jest sliczna i chyba najwieksza jaka widzialem. Jest sobota wieczor, zwiedzamy miejscowe kluby, ale nie dzieje sie nic ciekawego. Za to nazajutrz, w niedzielny poranek, pod arkadami na rynku rozstawiaja sie na oko osiemdziesiecioletni staruszkowie i graja na marimbie oraz przeszkadzajkach. Graja latynoskie rytmy, nogi same sie ruszaja. Po chwili zaczyna tanczyc odswietnie ubrana para, w podobnym wieku. Poruszaja sie powoli, ale z duza gracja i swietna technika. Reszte niedzieli spedzamy na szwendaniu sie po starowce.

W poniedzialek jedziemy do Oaxaca, stolicy mezcalu, czyli wodki z agawy (tequila tez jest mezcalem, ale z konkretnego regionu). Rzeczywiscie, szybko trafiamy do El Casa de Mezcal, gdzie leci Metallica i miejscowi kowboje wychylaja setke za setka. Od razu robi sie swojsko. Nastepny poranek to wjazd na Monte Alban - kolejne rozlegle starozytne miasto, stolica Zapotekow. Wielkie swiatynie budza szacunek i prowokuja wniosek, ze kiedys miejscowi mieli codziennie stycznosc z piekna, monumentalna architektura - a teraz dokola bylejakie domki. Na kolacje zamawiamy paskioniki, sa male i chrupiace, ale niezbyt smaczne. Wracajac trafiamy na wesola procesje, trzymetrowe firgury tancza na ulicy, duzo fajerwerkow, gra orkiestra i dostajemy bambusowe kieliszki pelne oczywiscie mezcala.

Kolejny dzien to wyprawa rozklekotanym autobusem do Mitli. Od razu nam sie podoba - male senne miasteczko z jedna glowna ulica i destylarnia mezcalu na kazdym rogu. Zwiedzamy ruiny miejsca, gdzie skladano ofiary z ludzi przez wyrwanie im serca. Trafiamy na degustacje mezcala, gdzie mozemy sprobowac tez bialych robakow, ktore mieszkaja w agawie i sa potem umieszczane w niektorych gatunkach trunku. Tluste robaki sa dosc smaczne. Wracamy do Oaxaca, zeby ruszyc nad ocean.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...