sobota, 30 stycznia 2010

Welcome to the jungle

O świcie wsiadamy do autobusu i przejezdzamy pól kraju. W portowym mieście La Ceiba szukamy kolejnych informacji o dżungli. Przypadkiem poznajemy Carlosa, nowojorczyka o miejscowych korzeniach, który tez się wybiera w tym kierunku. Ponieważ trudno tam się dostać ladem, Carlos znalazł kapitana, który ma go zabrać statkiem plynacym wzdłuż wybrzeża. Kosztuje to koło 50 dolarów, co brzmi rozsądnie. Jedziemy do portu obejrzeć statek. Ochrona nie chce nas wszystkich wpuścic na teren portu, musimy zostawić Meg jako zakladnika. Statek to spory kontenerowiec, własnie laduja kolejna partie starych krzesel szkolnych. Na pokładzie kontenery, beczki z olejem, złom. Idziemy do kapitana, ale ten się ploszy i nie chce nas zabrać. Daje numer do kolegi, sprawdzamy, ale kolega nie może obiecać, ze niedługo wyplynie. Ogólnie jest to do zrobienia, ale trwa półtorej doby, niezależnie od pogody siedzi się na kontenerze pod chmurką, kible są obskurne, no i nie jest to legalne.

Carlos postanawia jechać z nami droga ladowa, wiec idziemy to uczcić do Jaguara, w którym cały bar zajmują wielkie sloje z nalewkami produkcji właściciela. Guifiti to wywar z ziół dzungli, a "diabelskie nasienie" na bazie chilli trzeba popic dwoma piwami. Przysiada się do nas młody chłopak z Minesoty, który chciał terminowac u szamana, wiec załatwił sobie prace w Peru. Ale gdy tam leciał, przy przesiadce w Mexico City nie wpuscili go do samolotu. Nie miał wiecej pieniędzy, wiec teraz podrozuje stopem do Peru, bo praca nadal na niego czeka. Zarabia na jedzenie graniem na gitarze.

W środku nocy ruszamy w drogę. Autobus, który miał być o trzeciej przyjeżdża o piątej, ale i tak udaje nam się złapać kolejny środek transportu, czyli pick-up. Do kabiny wchodzi 5-8 osób, na pace kolejne dziesięć. Asfalt kończy się szybko, potem dziurawa pylista droga, przekraczanie rzek brodem lub promem w postaci kilku desek przywiazanych do beczek. W czasie jednej z przeprawy lina się zrywa i zaczyna nas znosić do morza. Potem kończy się droga o trzeba jechać plaża, uciekajac przed falami. Na świecie turyści płaca gruba kasę za takie atrakcje, a tu to codzienność. Dojezdzamy do Batalla akurat, żeby złapać ostatnia lanche - taksówkę wodna w postaci kanu - dlubanki z silnikiem. Dalej nie ma już dróg. Kierowca Neto wiezie nas skrótem, który okazuje się za płytki, wiec wskakujeny do wody i zawracamy lodz. Po chwili widzimy na brzegu krokodyla... Zaraz potem kończy się paliwo, Neto musi wyzebrac trochę u człowieka na brzegu. Następnie odwiedzamy jakichś znajomych i docieramy na miejsce po czterech (zamiast dwóch) godzinach. Jesteśmy w Belem, stad ruszymy w gore Rio Platano, do dżungli. Ale na razie w kompletnych ciemnosciach szukamy noclegu. Znajdujemy domki na plaży, widać, ze dawno tu nikogo nie było. Próbujemy znaleźć transport na rano, dalej już nie ma stałych kursów, trzeba wynająć lodz z załoga, która poczeka na miejscu i przywiezie nas z powrotem. Inni chca 250 dolarów, wiec znów musimy zaufać Neto, który jest najtańszy.

Umawiamy sie na szóstą, oczywiście jego nie ma, wiec bierzemy inna załogę i ruszamy. Wtedy zjawia się Neto, mowiac ze mu silnik nawalil. Na szczęście nie na naszym rejsie. Po pięciu minutach jazdy po falach jesteśmy cali mokrzy. Wplywamy w mała odnoge rzeki, nad nami zamykają się drzewa, jakbyśmy plyneli w tunelu. Wyplywamy na Rio Platano, rzeka jest szeroka ale płytka, czasem zachaczamy o kamienie. Na brzegach dzungla, ale mocno przetrzebiona - coraz wiecej zajmują pastwiska, trwa tez rabunkowa wycinka drzew. Czasem pojawia się chatka lub coś w rodzaju chatki - niektórzy mieszkają pod dachem z liści, bez ścian.

Po czterech godzinach docieramy do Las Marias, ostatniej osady ludzkiej. Dalej jest tylko dzungla. Osada składa się z kilkunastu chat rozrzuconych na sporym obszarze, każdy odgradza się od sąsiada przestrzenią, nie płotem. Nie ma elektrycznosci i bierzacej wody. Znajdujemy nocleg w domu z pięknym ogrodem. W osadzie są same kobiety, okazuje się, ze mężczyźni pojechali do stolicy zglosic masowy nielegalny wyreb dżungli, na który miejscowe władze przymykaja oko. Dogadujemy trekking na Pico Dama, charakterystyczny szczyt dwa dni drogi w jedna stronę z Las Marias. Dla nas trojga potrzebne są dwie pirogi, do każdej pirogi dwoch pchaczy i sternik, wiec musimy zatrudnić sześć osób. Idziemy spać, dzungla w nocy jest glosna.

wtorek, 26 stycznia 2010

Chickenbusy i wulkany

Po drodze do Gwatemali poznajemy mlodego Amerykanina, ktory planuje przejechac cala Panamericane, czyli autostrade przez obie Ameryki. Wystartowal w Stanach, chce skonczyc w Argentynie. Przy nas zawracaja go z granicy gwatemalskiej, bo brakuje mu stempla wjazdowego do Meksyku. Daleko nie zajechal. My przekraczamy granice i porywa nas wir chickenbusow, czyli emerytowanych amerykanskich schooolbusow, ktore tu sa podstawowym srodkiem transportu. Z motorikszy przechwytuje nas pierwszy bus, potem kolejny i jeszcze kilka. Caly czas w niesamowitym scisku, ostrych aromatach o roznym pochodeniu i w ciaglym pedzie. Plecaki sa przerzucane z jednego dachu na drugi, wysiadamy i wsiadamy w biegu. Po poludniu docieramy nad jezioro Atitlan - pieknie polozone miedzy trzema wulkanami. Zaskakuje duza ilosc tursystow, wiecej niz w Meksyku. Sporo tez widac rezydentow, prowadza knajpy albo wystepuja wieczorem z gitara. Panajachel to tez weekendowa atrakcja miejscowych, wieczorem glowna ulica powoli przejezdzaja golfy trojki z subwooferami. Nawet riksze maja porzadne soundystemy i podswietlone podwozia. Nastepnego dnia plyniemy w rejs dokola jeziora. Poznajemy pare starszych, nowojorskich Zydow, ktorzy od lat podrozuja po swiecie i byli prawie wszedzie. Odbyli tez podroz prywatnym samolotem ¨w 21 dni dokola swiata¨, odwiedzajac wszystkie najslynniejsze miejsca na swiecie typu Wyspy Wielkanocne, Taj Mahal, Tahiti itp. Maja proste, ale ciekawe teorie tlumaczace swiat. Cywilizacje upadaly z powodu bankructwa - Majowie wybudowali wielkie miasta, kosztujace mnostwo pieniedzy, ale nie umieli wyzywic ludzi. Ideologie typu komunizm nie sprawdzaja sie, poniewaz nie biora pod uwage natury ludzkiej - kazdy chce miec wiecej niz inny. Wierza mocno w Ameryke - za ich zycia Stany przeszly droge od znakow "tylko dla bialych" do czarnego prezydenta. Utworzyla sie silna czarna klasa srednia. I to samo sie dzieje teraz z Latynosami. Sila asmilacyjna Ameryki jest widac wieksza niz Europy, ktora nie moze sobie poradzic z emigrantami.

Znad jeziora jedziemy do Antiguy - dawnej stolicy Gwatemali. Piekne kolonialne miasteczko, nie zmieniane od zalozenia, na ulicach ten sam kilkusetletni, dziurawy bruk. Tego samego dnia jedziemy dosc daleko poza miasto, zeby wejsc na jeden z trzech czynnych gwatemalskich wulkanow Pacaya. Przy wejsciu do parku narodowego dzieciaki sprzedaja kije za prawie dolara i odbieraja je za darmo po zejsciu - perpetum mobile. Po dosc ostrym podejsciu zaczyna sie ksiezycowy krajobraz - zastygla lawa i pyl wulkaniczny. Podchodzimy w poblize krateru, widac czerwona swieza lawe. Krater co pewien czas prycha i spadaja rozzarzone szybko stygnace fragmenty lawy. Stygnaca lawa sluzy wszystkim do grillowania marshmellowsow, niektorzy zostawiaja tez roztopione podeszwy. Wulkan budzi respekt, jak mocniej prycha, wszyscy zrywaja sie do ucieczki. Dokola piekna panorama innych wulkanow, w tym jednego dymiacego jak z komina. Wieczorem idziemy do baru, starowka robi sie szybko pusta.

Rano przekraczamy granice z Hondurasem i dojeazdzamy do malego, sennego miasteczk Copan. Honduras wita milymi ludzmi i ladnymi dziewczynami. Zwiedzamy rozlegle ruiny miasta Majow. WIelki stadion na eventy dla 4 tysiecy osob, boisko do pilki noznej. Najwyzsza piramida dla najwyzszego wladcy, zeby nikt nie mial watpliwosci kto tu rzadzi. Ale z czubka piramidy, gdzie mial miejsce, niewiele widzial z samego eventu - za wysoko. W Copan jest kilka miejsc prowadzonych przez mlodych Europejczykow. Widac, ze radza sobie calkiem niezle. Dowiadujemy sie wiecej o La Moskitii - dalekim zakatku Hondurasu na granicy z Nikaragua - drugim co do wielkosci lesie rownikowym po Amazonii. Odradzaja samotna wyprawe, strasza wysokimi kosztami. Nas nie przestrasza.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Surferzy i zapatysci

Nad ocean jedziemy nocnym autobusem, rano dojezdzamy do Puerto Escondido. To tu jest Mexican Pipeline, czyli mekka surferow. Wita nas idelalna plazowa pogoda, mimo, ze w calym Meksyku kleska mrozu, najnizsze temperatury od 120 lat. Spedzamy kilka dni glownie na plazy, podgladajac subkulture surferow. W jednej z knajp wystepuje zespol - trojka Francuzow w skladzie klarnet, gitara i dziecinny akordeon. Graja tradycyjne ludowe utwory z poludniowo-wschodniej Europy - balkanskie, zydowskie, rumunskie. Robia niezly show i pijane dziewczyny surferow chetnie kupuja ich plyty i wlasnoreczna bizuterie. To ich jedyne zrodlo utrzymania, zyja skromnie, ale to wystarcza na wszystko, czasem robia wypad do restauracji. Sa w podrozy od prawie poltora roku, zaczeli od zaokretowania sie na jacht przez Atlantyk na Kanarach. Planuja podroz dokola swiata.

Jednego dnia bierzemy lekcje surfingu, glowne wyzwanie to stanac na desce. M radzi sobie najlepiej z grupy, jezdzi po fali od poczatku. Mi w koncu udaje sie wykonac stand-up, ale nie nazwalbym tego surfowaniem.

Znad oceanu jedziemy do Chiapas - niepokornego stanu, siedziby zapatistas. Piekne, porosniete dzungla gory, trudno dostepny i trudny do zycia teren. Na scianach uswiadamiajace hasla - o wyborach, o potrzebie edukacji. Zawsze zamaskowany subcommandante Marcos jest tu bogiem, wystepuje na koszulkach, jako przytulanka, w formie podwojnej jako kolczyki.

Zwiedzamy Palenque - rozlegle pozostalosci miasta Majow ukryte w dzungli. Po zaliczeniu piramid spotykamy chlopaka, ktory za dodatkowa oplata chce nam pokazac dzungle. Prowadzi do nieodkopanych jeszcze domow i grobow. Poniewaz oczekujemy groznej zwierzyny, chlopak w koncu znajduje cos a´la wieworka, opisujac ja jako bardzo groznego drapiezce. Potem tropimy malpy i rzeczywiscie siedza wysoko w koronach drzew.

Jedziemy do San Cristobal de Las Casas, dawnej stolicy Chiapas. Usytuowane ponad 2000 metrow nad p.m., charakteryzuje sie ludzmi ubranymi w swetry i kurtki puchowe. Idziemy na grzane wino, w winiarni cytat z Eurypidesa - donde no hay vino, no hay amor.

Niedaleko San Cristobal jest San Juan Chamula, stolica jednej z kilku mieszkajacych w okolicy, charakterystycznych i bardzo niezaleznych grup Indian. Jest to tez miejsce ich specyficznego kultu, mieszanki kato i anime. Na rynku stoi XVI wieczny kosciol, z zewnatrz katolicki. Ale w srodku zdecydowanie inny. Posadzka wylozona sianem, po bokach obrazy swietych, niby podobnych, ale innych. Na przyklad Serce Chrystusa wystepuje w wersji malej, sredniej i najwiekszej - i sa to trzy rozne obiekty kultu. Przed kazdym obrazem swiece i stala adoracja. Zamiast glownego oltarza trzy obrazy - najwiekszy i najwazniejszy nie jest Jezus, ale Swiety Jan. W rogu kosciola grupa wiernych spiewa monotonnie w rytm gitary. Przed kazdym stoi butelka coca coli. Po modlitwie pojawia sie inna butelka. Pytam jednego z wiernych co to, podaje mi szklanke - smakuje jak bimber. Kazdy wypija szklanke, popija cola, po czym formuja procesje. Nie pozwalaja robic zdjec, poniewaz to odbiera ducha swietym. Wyglada na to, ze w tym kosciele nie odprawia sie juz nabozenstw katolickich, co w historii Kociola nie zdarza sie czesto - wiec ruszamy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie jak to sie stalo. Informacja turystyczna, muzeum, biblioteka nie daja odpowiedzi. Pytamy mlodych, nie rozumieja pytania, mowia, ze przeciez ten kosciol jest caly czas katolicki. Pochodza z San Juan, wiec dla nich Swiety Jan jest najwazniejszy. Ale daja mi ksaizke, tam znajduje zapis o ksiedzu, ktory pod koniez XIX wieku z w zwiazku ze spadajaca frekwencja wymusil pewne zmiany w liturgii. Ale glownym motorem zmian byla niechec do katolickiej elity rzadzacych i posiadajach, jak w calym Chiapas.

Kolejny etap to Gwatemala.

środa, 6 stycznia 2010

Primera Semana

Przylatujemy w nocy, miasto Meksyk robi wrazenie od poczatku - jest ogromne. Na ulicach jest mnostwo samochodow, z gory wygladaja jakby staly w gigantycznym korku. Hostel jest w Centro Historico, na bezludnej Starowce. W ciagu dnia jest tu tlum ludzi, ale w nocy pustoszeje. Jest spokojnie, nie czuje sie zagrozenia, chociaz miejscowi mowia, ze po zmroku chodza tylko wybranymi ulicami, w inne sie nie zapuszczaja. Kazdy przestrzega tez przed taksowkami, jesli sie zlapie na ulicy, bardzo prawdopodobne, ze wywioza i obrabuja. W ciagu dnia policja jest wszedzie. Od razu rzucaja sie w oczy wszechobecne dekoracje swiateczne. Mikolaje, renifery, sztuczny snieg, misie polarne rowniez - wszedzie symbole polnocnej, snieznej zimy, ktorej tu nigdy nie bylo. Na glownym placu Zocalo wielka atrakcja - sztuczne lodowisko, tor dla skuterow snieznych i namiot, w ktorym mozna porzucac sie sniezkami. Wieczorem podjezdza cysterna z azotem i produkuja nowy snieg.

Pierwszego dnia rozgladamy sie powoli, szukajac zrodel jadla, napoju i kasy. Drugiego dnia jedziemy do Teotihuacan - ogromnego prekolumbijskiego miasta. Kilka godzin zajmuje samo chodzenie lacznie ze wspinaniem na piramidy. Piramida Slonca jest trzecia na swiecie. Wszystko zbudowane bez metalowych narzedzi, kola ani zwierzat pociagowych. Robi niesamowite wrazenie.
Wieczorem sylwester, szukamy opcji, ale Meksykanie swietuja w domach, z rodzina. Trafiamy do malej, lokalnej knajpy. Po chwili podchodza wlasciciele i czestuja nas jakims drinkiem z dzbana, potem kolejnym, impreza sie rozkreca. Kolo polnocy jest wrozenie z winogron. Trzeba wlozyc do ust 12 duzych, zielonych winogron na 12 miesiecy powodzenia w Nowym Roku. Potem cala zaloga siada do wspolnej kolacji, na ktora tez nas zaprasza. Ogolnie ludzie tu sa bardzo przyjazni, ale tez nie nachalni.

Pierwszy stycznia jest wolny od pracy, na ulicach tlumy. Do lodowiska gigantyczna kolejka. Jedziemy do Xochimilco - cos w rodzaju parku, polaczonego kanalami, po ktorych porusza sie gondolami. Jest to bardzo popularne miejsce odpoczynku mieszkancow. Na tyle popularne, ze gondole co chwila sie zderzaja lub staja w korku. Na dodatkowych gondolach podplywaja zespoly mariachi, sprzedawcy jedzenia, piwa, kwiatow cietych i doniczkowych oraz waty cukrowej. Manewrowanie lodziami przeradza sie w fascynujacy spektakl. Przyjechalismy tu zobaczyc Wyspe Lalek - miejsce, ktore pewien czlowiek ozdabial lalkami, zeby upamietnic smierc corki. Niestety jest nieczynne, ale nasz gondolier zabiera nas do "repliki" - kilku drzew, do ktorych przywiazano lalki. Na kazdej gondoli odbywa sie rodzinne swieto - duzo jedzenia, spiewy, nawet tance. Kiedy siedzimy przytuleni, z jednej z mijajacych lodzi wszyscy krzycza "Beso! Beso!" - jak na weselu.

Nastepnego dnia zapuszczamy sie glebiej w to wielkie miasto. Jedziemy do domu Fridy Kahlo. Teraz ona jest bardziej znana, ale za zycia wszystko krecilo sie wokol Diego Riviery - starego, grubego rozpustnika. Dom w duzym ogrodem w spokojnej okolicy, wygladajacej jak amerykanskie przedmiescia. Dla kontrastu jedziemy do Topico - szemranej dzielnicy bazarow. Szukamy miejsca kultu Santa Muerte - dziwnego polaczenia dawnego boga smierci i chrzescijanskiej swietej. Przebijamy sie przez zatloczone bazary i w koncu jest. W witrynie, przy ulicy stoi figurka szkieletu ubrana w koronkowa, zlota sukienke, jakiej nie powstydzilby sie zaden swiety. Przed figurka pol ulicy zastawione jest kwiatami, caly czas przychodza wierni, modla sie, czestuja swieta papierosami i jablkami. To bardzo zywy i kontrowersyjny kult - oficjalnie potepiany przez Kosciol, ale coraz bardziej popularny.

Kolejne miejsce magicznego miasta to bazar talizmanow i fetyszy. Rzeczywiscie znajdujemy stragany z suszonymi nietoperzami, skorami grzechotnikow, wypchanymi sowami, kopytkami, skorkami wiewiorek itp. Typowe fetysze voodoo, jak w ojczyznie voodoo Beninie. Widac, ze funkcjonuja tu niezle, chociaz czarnej rasy ani mieszanek nie spotyka sie tu prawie w ogole.

Wieczorem wyjazd do Puebli, autobusy bardzo komfortowe i punktualne. Ogolnie poziom rozwoju cywilizacyjnego wysoki, w wiekszych miastach na rynku jest darmowe wifi. Starowka w Puebli jest sliczna i chyba najwieksza jaka widzialem. Jest sobota wieczor, zwiedzamy miejscowe kluby, ale nie dzieje sie nic ciekawego. Za to nazajutrz, w niedzielny poranek, pod arkadami na rynku rozstawiaja sie na oko osiemdziesiecioletni staruszkowie i graja na marimbie oraz przeszkadzajkach. Graja latynoskie rytmy, nogi same sie ruszaja. Po chwili zaczyna tanczyc odswietnie ubrana para, w podobnym wieku. Poruszaja sie powoli, ale z duza gracja i swietna technika. Reszte niedzieli spedzamy na szwendaniu sie po starowce.

W poniedzialek jedziemy do Oaxaca, stolicy mezcalu, czyli wodki z agawy (tequila tez jest mezcalem, ale z konkretnego regionu). Rzeczywiscie, szybko trafiamy do El Casa de Mezcal, gdzie leci Metallica i miejscowi kowboje wychylaja setke za setka. Od razu robi sie swojsko. Nastepny poranek to wjazd na Monte Alban - kolejne rozlegle starozytne miasto, stolica Zapotekow. Wielkie swiatynie budza szacunek i prowokuja wniosek, ze kiedys miejscowi mieli codziennie stycznosc z piekna, monumentalna architektura - a teraz dokola bylejakie domki. Na kolacje zamawiamy paskioniki, sa male i chrupiace, ale niezbyt smaczne. Wracajac trafiamy na wesola procesje, trzymetrowe firgury tancza na ulicy, duzo fajerwerkow, gra orkiestra i dostajemy bambusowe kieliszki pelne oczywiscie mezcala.

Kolejny dzien to wyprawa rozklekotanym autobusem do Mitli. Od razu nam sie podoba - male senne miasteczko z jedna glowna ulica i destylarnia mezcalu na kazdym rogu. Zwiedzamy ruiny miejsca, gdzie skladano ofiary z ludzi przez wyrwanie im serca. Trafiamy na degustacje mezcala, gdzie mozemy sprobowac tez bialych robakow, ktore mieszkaja w agawie i sa potem umieszczane w niektorych gatunkach trunku. Tluste robaki sa dosc smaczne. Wracamy do Oaxaca, zeby ruszyc nad ocean.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...