środa, 10 lutego 2010

Underwater love

Z Flores jedziemy do Belize. Belize City robi wrażenie miasta wyluzowanych murzynów. Wsiadamy na łódź plynącą na Caye Caulker. Wyspa jest kameralna i spokojna, jedyne pojazdy to elektryczne wózki golfowe. Klimaty karaibskie, dużo rastamanów. Na budynku policji wymalowany duży napis "drogi turysto, niezależnie od tego co możesz usłyszeć od miejscowych, używanie narkotyków w naszym kraju jest zakazane". Idziemy na ogromnego, dwuosobowego homara. Jest pyszny, walka z nim zajmuje nam z półtorej godziny. Spotykamy dwóch rodaków, wiec polskim zwyczajem kupujemy piwo w nocnym i idziemy na pomost.

Rano płyniemy jachtem do parku narodowego na rafie koło San Pedro, o którym ostatniej nocy śniła Madonna. Pierwszy przystanek na snorkelowanie to zwykła rafa, ale już następny zaskakuje. Najpierw obserwujemy pasącego się żółwia, potem przewodnik wywabia z jamy i karmi wężowatą zieloną murenę. Potem oglądamy różne gatunki kolorowych ryb papug i ryb motyli, zasługujących na swoje nazwy. Nagle pojawia się rekin, podpływa do mureny. Ta walczy o swoje terytorium i gryzie intruza.

W kolejnym miejscu przewodnik rzuca garść sardynek i natychmiast pojawia się stado rekinów. Są to nurse shark, niegroźne dla człowieka. Wskakujemy do wody, łapię je za ogony. Nadpływają dostojne płaszczki, przewodnik łapie jedną bez groźnego kolca, od którego zginął Crocodile Hunter. Można ją pogłaskać. Podpływam do innej łódki, na dnie zostawili przynętę na rekiny. Wyjątkowo duża, ponad dwumetrowa sztuka próbuje wydobyć przysmak. Rekin jest tak zajęty, że można podpłynąć i go przytulić. Jest delikatny, przez skórę można wyczuć kości, trochę podobny w dotyku do pytona.

Rejs powrotny jest wesoły, załoga poi wszystkich ponczem. Wieczorem idziemy sprawdzić nocne życie wyspy, jest jakieś karaoke, jest imprezownia regggae, ale nie dzieje się tam za wiele. Podglądamy utalentowane czarne tancerki.

Rano zbieramy się i jedziemy do Meksyku. Główny news z gazety w Belize - trzech napastników związało kierowcę i uprowadziło do Gwatemali spychacz. Do Tulum docieramy późno w nocy.

W Tulum pożyczamy rowery i jedziemy 20 kilometrów do cenotów Dos Ojos. Cenoty to podziemne jaskinie wypełnione słodką wodą, uznawane przez Majów za wrota do podziemnego świata zmarłych. Dziś służą głównie do nurkowania i snorkelingu. Zakładamy maski i wpływamy do jaskiń. Pierwsze oczko jest duże, przy ścianach stalagmity i stalaktyty. Nieliczne promienie słońca, które tu dochodzą, są wyraźnie widoczne w wodzie. Małe rybki podgryzają nogi. W najdalszym zakamarku widać światło przebijające się pod wodą. Żeby się tam dostać trzeba zanurkować pod skałą. Nurkuję i wynurzam się jak widzę powierzchnię, nagle walę głową w skałę. Komnata ma metr na metr szerokości i tylko 10 centymetrów wysokości. Wystarczy, żeby zaczerpnąć powietrza, sytuacja trochę jak w filmie, kiedy poziom wody dochodzi prawie do sufitu. Ostrożnie nurkuję dalej, po kolejnych kilku wynurzeniach dopływam do drugiego oczka. Próbuję wrócić, ale w drugą stronę nic nie widać. Muszę wyjść na brzeg i obejść dokoła do pierwszej cenoty, gdzie czeka zaniepokojona M. Próbujemy pożyczyć latarki, ale ze względu na bezpieczeństwo klientów nie wypożyczają.

Wracamy do Tulum i zwiedzamy niewielkie, ale ładnie położone nad samym morzem ruiny. W sklepie pani krzyczy na męża po polsku, traci głos, kiedy mówię "dobry wieczór". Na koniec dnia plaża, po której przechadzają się golasy.

Z Tulum jedziemy obejrzeć obiekt z listy nowych cudów świata, czyli miasto Majów Chichen-Itza. Rzeczywiście jest duże i najlepiej zachowane - najwięcej szczegółów zdobień. Ale przez to, że jest główną atrakcją Jukatanu, są tu tłumy ludzi i budowle można oglądać tylko z zewnątrz. Dodatkowo przez cały czas zagadują handlarze ze swoim towarem za one dolla albo almost free.

Wieczorem dojeżdżamy do Cancun, gdzie następnego dnia mamy iść na wesele mojej siostry.

wtorek, 9 lutego 2010

Coco loco

Płyniemy porannym promem do La Ceiby i spędzamy cały dzień przebijając się do Gwatemali. Jeden z busów, którym jedziemy zostaje zatrzymany przez policję, a wszyscy mężczyźni dokładnie przeszukani. Nikt nie protestuje, ludzie są przyzwyczajeni. Przed granicą gwatemalską lapiemy dziwnie tanią taksówkę, trzy dolary za godzinę jazdy. Granicę pokonujemy w taksówce, tylko pomocnik kierowcy biega z naszymi paszportami do stemplowania. Docieramy do Puerto Barrios akurat na ostatnią łódź do Livingston. Płyniemy wzdłuż wybrzeża, na brzegu bogate domy i resorty. Livingston to miasteczko odcięte od świata, prawie nie ma tu samochodów, bo nie ma dróg łączących z resztą kraju. Mieszkają tu ludzie Garifuna, potomkowie zbuntowanych niewolników. Idziemy na coco loco, czyli swieży kokos z wlanym guifiti - nalewką z ziół dżungli. Potem próbujemy miejscowej specjalności - tamado, czyli bogatej zupy na mleku kokosowym z całym krabem, całą rybą, krewetkami, małżami i kolendrą.

Rano wsiadamy na łódź płynącą w górę rzeki Rio Dulce. Brzegi rzeki to dżungla, czasem wysokie skały. Po drodze przystanek w gorących źródłach o zapachu siarkowodoru. Dalej piękna zatoczka porośnięta lilią wodną. Dzieciaki w malutkich czółnach podpływają i próbują sprzedać muszelki, skorupę żółwia, żywego żółwia, skórę małpy. Ludzie tu całe życie spędzają na czółnach, na brzegu rzeki są domy, sklepy, kościół, a dróg nie ma. Dopływamy do miasteczka Rio Dulce. To przechowalnia dla karaibskich jachtów, na rzece nie dosięgną ich huragany. W knajpach ogloszenia: tanio przeprowadzę jacht przez Atlantyk.

Wsiadamy do autobusu do Flores, miejsca stojące, a to cztery godziny jazdy. Flores to miasto na wyspie na jeziorze. Dojeżdżamy po południu i idziemy na rybę, która występuje tylko w miejscowym jeziorze. Nazywa się blanca i jest całkiem niezła.

Przed świtem jedziemy zwiedzać Tikal, chcemy być tam rano, kiedy są zwierzęta a nie ma ludzi. Śniadanie a la Malysz czyli bułka z bananem przypomina mi inne śniadanie z tej podróży. Kanapki z serem, pomidorem i kolendrą. Ale kolendrę sprzedają w wielkich pęczkach, a nic nie może się zmarnować, wiec byla to de facto mala bułka z dużym pęczkiem kolendry. Niezapomniany smak.

W Tikal rzeczywiście pustki, idziemy do dżungli, przed nami trzech wyposażonych po zęby chłopaków. Nagle jeden coś krzyczy, reszta tez krzyczy, podskakuje ze strachu i cofa się o krok. Podchodzimy, a tam drogę przecina szlak mrowek. Fakt, czerwonych. Chłopaki okazują się norweskimi drwalami, są trochę zagubieni. Na rozstajach idą w dziwnym kierunku, więcej ich nie spotkamy. Idziemy sami przez dzunglę, jest ranek, dużo różnych odglosow, małpy głośno gadają, Kolorowe papugi się ganiają. Dochodzimy do pierwszych piramid, można się poczuć jak odkrywca. Wchodzimy na najwyższą, dzungla rozciąga się po horyzont. Tikal to rozległe miasto Majów ukryte w dżungli, na nas zrobiło największe wrażenie z dotychczasowych. Obejście całości zajęło nam ponad pięć godzin. Pod koniec zaglądamy do jeziora krokodyli. Pytamy w informacji czy są krokodyle, mówią ze jest jeden, za to wielki. Podchodzimy i widzimy kałużę z tabliczką "ostrożnie - krokodyle!". Wracamy do Flores a rano ruszamy do Belize.

piątek, 5 lutego 2010

Private island

Rano wsiadamy na prom i płyniemy na Utilę. Morze jest wzburzone, wszyscy są zieloni od choroby morskiej. Na Utili od razu dogadujemy wynajem prywatnej wyspy i kolejną łodzią płyniemy do wysepki, z której ma nas ktoś zabrać. Robimy zakupy na kilka dni, bo tam nie będzie możliwości pójścia do sklepu. W sklepach włączone telewizory, trwa zaprzysiężenie nowego prezydenta. Wszyscy się cieszą i mówią, że to koniec problemów w Hondurasie.

Przypływa właściciel, płyniemy między wysepkami do ostatniej - naszej. Podpływamy bliżej i szczęki nam opadają. Wysepka Little Caye ma jakieś 20 na 50 metrów. Jest na niej jeden dom. Dom jest wielki, na dole połączone kuchnia z jadalnią i salonem, na górze sypialnie. Dałoby się mieszkać w 10 osób, a kosztuje to tylko 115 dolarów za noc. Wysepka zarośnięta jest drzewami i otoczona rafą. Najbliższa inna wyspa jest w zasięgu wzroku, ale nie widać na niej ludzi. Jesteśmy sami na świecie. Tylko raz dziennie łączymy się radiowo.
- "Cayes, Cayes, this is Little Caye"
- "Little Caye, this is Cayes, do you need anything?"
- "No, thanks, we're perfect. Have a good day. Over and out"

Kolejne dni to beztroskie nic nie robienie z przerwami na posiłki i sen. Opływamy wyspę obserwując życie na rafie. Zrywamy świeże kokosy. Wieczorami przychodzą do domu stada krabów i żebrzą o jedzenie. Robimy jedną wycieczkę - przepływamy wpław kilkaset metrów na najbliższą wysepkę i dalej na kolejne. Przeważnie to prywatne wyspy z domami, jedna jest niezabudowana i przyplywaja tu turyści na snorkeling. Na innej, z zamkniętym i nie używanym od pewnego czasu domem przychodzi do nas piękny, zadbany, rudy kocur. Nie wiem, z czego on się tam utrzymuje.

W końcu trzeba jednak skończyć sielankę i wrócić na szlak. Wracamy na Utilę, po drodze słuchając opowieści krzepkiego dziadka, który twierdzi, ze mieszkał i pracował w sześćdziesięciu krajach, czasem w kilku naraz. Wyspy w Hondurasie są domem dla wielu emerytowanych "doradców wojskowych" i innych agentów, którzy swego czasu robili sporo zamieszania w tej części swiata.

Miasteczko Utila to jedna ulica wzdłuż wybrzeża. Każdy mieszkaniec ma quada lub chiński motorek, którym lubi jeździć główną ulicą z dużą prędkością. Quady służą jako pojazdy rodzinne, dzieciaki zajmują każdy błotnik. Sprawdzamy jak smakuje drapieżna barakuda i miejscowy homar. Sobotnia noc to dyskoteki, główna klientela to nurkowie - instruktorzy i kursanci. Czas pożegnać wyspy i wziąć kurs na Gwatemalę.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Jungle boogie

Wstajemy rano i idziemy zrobić zakupy na 3 dni. Dużego wyboru nie ma, właściwie tylko zupki w proszku i sardynki. Ruszamy pirogami w gore rzeki. Tu już nie ma ludzi, tylko drzewa i liany probujace zaanektowac rzekę. Po dwóch godzinach wysiadamy, dalej pojdziemy na piechote. Jest gorąco, powietrze jest bardzo wilgotne. Od razu jesteśmy zlani potem. Szlak idzie w gore strumienia, co chwila trzeba się przez niego przeprawiac. Robi się coraz bardziej stromo. W końcu docieramy do bazy - chatki w srodku dżungli, gdzie spędzimy dwie noce. Idziemy się wykąpać do gorskiego strumienia, niedaleko w czubkach drzew baraszkuje stado malp. Robimy zupke z proszku, Meg znajduje skorpiona. Zmrok zapada szybko i trzeba iść spać - nic nie widać. Chcemy się położyć, kiedy wpada Carlos i mówi, ze najpierw trzeba wybić wszystkie skorpiony, ktore mieszkają w liscianym dachu chatki. Ruszamy z maczetami, giną 4 sztuki. Carlos odkraja im ogony z jadem, pewnie zrobi sobie z nich naszyjnik.

Wstajemy ze słońcem. Po pozywnej zupie z proszku ruszamy na szlak, dziś atakujemy szczyt Pico Dama. Droga prowadzi ostro pod gore po blotnistej nawierzchni. Przewodnik pokazuje sposoby na przeżycie w dzungli. W razie braku wody jest pewien gatunek drzew, z którego po przecieciu leci woda o stechlym aromacie. Z kolei miazsz pewnej palmy nadaje się do jedzenia na surowo. Dochodzimy na szczyt, z góry widać dzungle po horyzont i morze na horyzoncie. Wracamy do obozu i padamy bez sił. Rozrabiam wino w proszku i wznosimy toast.

Wieczorem Carlos opowiada o swoich planach. Ma czterdzieści lat, nie ma rodziny i nie udało mu się jeszcze zebrac "kwoty uwolnienia" czyli miliona dolarów. Praca i zycie w Nowym Jorku sa stresujace, wiec pomyslal o zmianie. W trakcie tej podróży szukał działek i nieruchomosci w Ameryce Srodkowej, żeby otworzyć hostel. Wyliczył, ze potrzebuje okolo 100 tysiecy dolarów. Niewiele jak na nowe życie.

Następnego dnia schodzimy do wody i płyniemy dalej w gore rzeki zobaczyć tajemnicze napisy wyryte w skałach. Rzeka robi się bardziej wartka i płytka, kilka razy musimy wysiadać i przedzierać się przez dzunglę. Małe muszki gryza niemilosiernie. W pewnym momencie Carlos wspina się na palme i scina kokosy dla wszystkich. Opowiada o swoim dzieciństwie, kiedy ojciec zabierał go na polowania w Gwatemaili, Hondurasie i okolicach. Postanawiamy sprobowac dziczyzny i kupujemy jakiś rodzaj zwierzęcia w gospodarstwie po drodze. Dorzucaja nam dzikie pomarancze, które wykrecaja Meg żołądek. Docieramy do "petroglifów", rzeczywiście wyglądają na bardzo stare i trudno je do czegos odnieść. Nikt nie wie co znaczą, ani kto je stworzył. Wskakujemy do przyjemnie chlodnej rzeki i od razu nas znosi o kilkanaście metrów, prąd jest bardzo silny. Wracamy pirogami w dół rzeki, już bez przygód.

Wieczorem leżymy w hamakach i rozpijamy kupiona po drodze czicze, czyli sfermentowany napój z kukurydzy. Mowię Carlosowi, ze my teraz jedziemy na wyspy i zaczynamy "honeymoon part". Omal nie spada z hamaka ze śmiechu. Mówi, ze będzie miał nową anegdotę do opowiadania o polskiej parze, która pojechała na miesiąc miodowy do dżungli. A ze mieli wczesniej mały spór czy ma być telewizor w domu czy nie, to po takim honeymoon on będzie musiał kupić co najmniej sporą plazmę. Tak to przyczyniliśmy się do powstania nowego polish joke.

Następnego dnia wracamy łodzią na wybrzeże, po drodze dokumentujac wycinkę dżungli. Carlos ma przekazać zdjęcia znajomym aktywistom, którzy zajmują się takimi sprawami. W pewnym momencie widzimy wslizgujacego się do wody czarnego węża dziesieciocentymetrowej grubości. Miejscowi nie wiedza jak sie nazywa, w każdym razie nie jest to najbardziej jadowity waz w okolicy czyli Barba Maria. W Belem na wybrzeżu zegnamy się z Carlosem, który jedzie dalej w kierunku Nikaragui. My umawiamy się na trzecią w nocy na przyjazd wodnej taksówki. To jedyna mozliwosc, bo trzeba zdążyć na pickup o piątej rano.

Wstajemy i w kompletnych ciemnosciach idziemy przez wieś na przystań. Żywego ducha, tylko psy podbiegaja, odpędzamy je kijem. Czekamy w ciszy na pomoście, nic nie widać, sytuacja trochę absurdalna. Ale po pół godzinie rzeczywiscie pojawia się łódź i nas zabiera. Kierowca bez żadnych świateł płynie przez lagunę, tylko włącza latarke jak ma zabrać kolejnych pasażerów. Doplywamy do kolejnego przystanku i wsiadamy do pickupa. Meg w kabinie, ja na pace. Na początku to jest świetna zabawa, ale jak zaczyna lać deszcz robi się mniej przyjemnie. Pędzimy plaża, kiedy ma brzegu zaczynaja się pojawiać duże beczki. Zatrzymujemy się i jakieś sto metrow od brzegu widzimy tonacy stateczek. Miejscowi mówią, ze to statek przemytników narkotyków. Godzinę obserwujemy agonie statku i próby wydostania towaru przez inną łódź, która tam podplynela. W końcu ruszamy dalej w deszczu po dziurach. Meg w kabinie nie ma lepiej - dziecko na kolanach pani obok rzyga sobie na ręce. Zmęczeni docieramy do Tocoa, skąd jeszcze cztery godziny autobusem do La Ceiba.

Po przyjeździe do hotelu siedzimy w ciastkarni na dole obserwując starych murzynow przy kawie i ludzi na ulicy nie przejmujacych się tropikalnym oberwaniem chmury. Projekt dzungla mamy za sobą.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...