wtorek, 1 marca 2011

Etiopia jest inna


Lalibela to największa atrakcja turystyczna Etiopii, zespół wykutych w skale kościołów z XIII wieku. Przypominają Petrę, ale Petra była wykuta w miękkim piaskowcu, a tu 60 tysięcy ludzi przez 23 lata dłubało w litej, wulkanicznej skale. Efekt budzi respekt. Bilet dostaję od kolegi, który już zwiedził. Podłączam się do grupy milczących Niemców, żeby posłuchać przewodnika i wędrujemy po kościołach. W jednym ksiądz okłada metalowym drągiem kobietę, w której nogę wstąpił diabeł. Kobieta krzyczy, ale nie ucieka. Wracam przez wieś, z jednej z chat woła kilku gości. Rozpijają mętne piwo z pszenicy, nie jest to weizenbier, ale przyjemnie orzeźwia. Na kolację idę z Australijczykiem japońskiego pochodzenia, którego poznałem w Danakil. Człowiek pełen sprzeczności, bardzo stara się być wyluzowany jak australijski surfer, cały czas żartuje, ale brzmi to sztucznie i sztywno. Mógłby być pierwowzorem C3PO. Podróżuje od kilku miesięcy, utknął w Egipcie w czasie zamieszek. Ostatni samolot odlatywał do Abu Dhabi, więc złapał go i stamtąd trafił do Etiopii. Inna dziewczyna w Egipcie znalazła tylko prom do Jordanii, gdzie właśnie zaczęły się rozruchy, więc poleciała do Bahrajnu, gdzie zaczęły się rozruchy, dlatego przyleciała do Etiopii.

Nazajutrz zabieram się okazją, czyli busem dla turystów, który wraca z Lalibeli "na pusto", bo pasażerowie dalej polecieli samolotem. Droga do Gonder zajmuje cały dzień, kierowca zabiera po drodze kogo się da, długo negocjując z każdym stawkę. Późnym popołudniem docieram do Gonder, zwiedzam średniowieczne zamki i łapię ostatni bus do Bahar Dar.

Rano wsiadam do łódki, żeby zobaczyć klasztory na wyspach największego jeziora Etiopii - jeziora Tana. Płynę z Niemcami - młodą Christine i starszą parą. Christine niedawno przyjechała na stypendium do Gonder. Jeszcze nie czuje afrykańskich zwyczajów, nie może uwierzyć, że za to samo co ona (hotel, łódź, bus) płacę sporo mniej. Każda cena to punkt wyjścia do rozmowy. W Afryce Zachodniej nauczyłem się zaczynać rozmowę od jednej dziesiątej ceny wyjściowej. Odwiedzamy kilka klasztorów, mają zaspanych mnichów opiekunów i bardzo kolorowe malowidła wewnątrz. Obrazy przedstawiają sceny biblijne, są bardzo szczegółowe, służyły do objaśniania Biblii niepiśmiennym. Dla ułatwienia złe postaci są zawsze ukazane z profilu. Miejscowi przepływają obok na tradycyjnych łódkach z papirusa, które wyglądają, jakby miały zaraz zatonąć. Płyniemy do miejsca, gdzie z jeziora wypływa Nil Błękitny. Na brzegu taksówkarze myją samochody, obok wylegują się hipopotamy.

Po południu jedziemy obejrzeć wodospady na Nilu. Po dłuższym spacerze docieramy do punktu widokowego, wodospad jest imponujący mimo, że w porze suchej wody jest kilkakrotnie mniej niż w porze deszczowej. Chcemy iść pod wodospad, przewodnik przekonuje, że to niebezpieczne, że zaraz zajdzie słońce i się zgubimy. Nie jest zbyt skuteczny i po przejściu w bród rzeczki jesteśmy pod wodospadem. Wracamy inną drogą, zbierający trzcinę cukrową częstują nas łodygami. Trzeba odgryźć twardą korę i ssać miąższ, jest słodki i orzeźwiający.

Wracamy jak już jest ciemno i idziemy z Christine do najlepszej restauracji na nie najlepszą kolację. Pytamy kelnera o dobry klub, nie mówi po angielsku, ale kończy wachtę i na migi pokazuje, żeby iść za nim. Trafiamy do ciemnego lokalu, szybko rozkręca się impreza. Klub jest pełny ludzi, wszyscy tańczą. Kelner stale donosi piwa. Mężczyźni tańczą tradycyjny taniec ramionami, nazwałbym to pojedynkiem czupurnych kogucików. Dziewczyny tańczą bardzo zmysłowo, taniec w parze z mężczyzną to uczta dla oka. Wychodzimy w tak dobrych humorach, że zapominamy zapłacić.

Rano zabieram się do Addis okazją z parą starszych Niemców. Wolfgang jest na emeryturze, często jeździ do Afryki. Był wolontariuszem w Ngorongoro, gdzie metkował zwierzaki i w Parku Krugera, gdzie strażnicy łapią turystów na radar i wlepiają mandaty za prędkość po 1000 euro. Zatrzymujemy się, żeby obejrzeć kanion wyrzeźbiony przez Nil, porównywany do Wielkiego Kanionu, co jest jednak pewną przesadą.

Ostatni dzień zaczynam od świetnej etiopskiej kawy, która przekonuje nawet takiego kawowego abstynenta jak ja. Potem ostre negocjacje w pamiątkach a po południu kieruję się do grobu Hajle Selasje i Muzeum Narodowego, gdzie można obejrzeć Lucy - do niedawna najstarszy szkielet człowieka. Ale po drodze zaczepiają mnie dwie dziewczyny i pytają dokąd idę. Idziemy na kolę, potem piwo, obiad, robię im zdjęcia, nagrywam jak śpiewają. Rozstajemy się jak starzy znajomi i to w Afryce lubię najbardziej - spontaniczny, bezinteresowny kontakt z ludźmi. Uśmiech, luz i dystans do siebie. Nie mają wiele, wartością są relacje. Najważniejsze, aby nie było "zym" czyli ciszy - żeby rozmawiać, wygłupiać się, cieszyć. Wieczorem jadę na lotnisko i lecę do Warszawy.

Etiopia zaskakuje, wyróżnia się spośród innych krajów afrykańskich właściwie wszystkim. Począwszy od wyglądu ludzi, przez dumną historię, wyjątkowe zabytki, chłodny klimat, skończywszy na własnym kalendarzu i innym sposobie liczenia godzin. Godzina zero to godzina świtu, co nie jest takie głupie. O świcie ląduję w Warszawie, lekki plecak dolatuje razem ze mną, wszystko kończy się jak zaczęło.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...