poniedziałek, 1 lutego 2010

Jungle boogie

Wstajemy rano i idziemy zrobić zakupy na 3 dni. Dużego wyboru nie ma, właściwie tylko zupki w proszku i sardynki. Ruszamy pirogami w gore rzeki. Tu już nie ma ludzi, tylko drzewa i liany probujace zaanektowac rzekę. Po dwóch godzinach wysiadamy, dalej pojdziemy na piechote. Jest gorąco, powietrze jest bardzo wilgotne. Od razu jesteśmy zlani potem. Szlak idzie w gore strumienia, co chwila trzeba się przez niego przeprawiac. Robi się coraz bardziej stromo. W końcu docieramy do bazy - chatki w srodku dżungli, gdzie spędzimy dwie noce. Idziemy się wykąpać do gorskiego strumienia, niedaleko w czubkach drzew baraszkuje stado malp. Robimy zupke z proszku, Meg znajduje skorpiona. Zmrok zapada szybko i trzeba iść spać - nic nie widać. Chcemy się położyć, kiedy wpada Carlos i mówi, ze najpierw trzeba wybić wszystkie skorpiony, ktore mieszkają w liscianym dachu chatki. Ruszamy z maczetami, giną 4 sztuki. Carlos odkraja im ogony z jadem, pewnie zrobi sobie z nich naszyjnik.

Wstajemy ze słońcem. Po pozywnej zupie z proszku ruszamy na szlak, dziś atakujemy szczyt Pico Dama. Droga prowadzi ostro pod gore po blotnistej nawierzchni. Przewodnik pokazuje sposoby na przeżycie w dzungli. W razie braku wody jest pewien gatunek drzew, z którego po przecieciu leci woda o stechlym aromacie. Z kolei miazsz pewnej palmy nadaje się do jedzenia na surowo. Dochodzimy na szczyt, z góry widać dzungle po horyzont i morze na horyzoncie. Wracamy do obozu i padamy bez sił. Rozrabiam wino w proszku i wznosimy toast.

Wieczorem Carlos opowiada o swoich planach. Ma czterdzieści lat, nie ma rodziny i nie udało mu się jeszcze zebrac "kwoty uwolnienia" czyli miliona dolarów. Praca i zycie w Nowym Jorku sa stresujace, wiec pomyslal o zmianie. W trakcie tej podróży szukał działek i nieruchomosci w Ameryce Srodkowej, żeby otworzyć hostel. Wyliczył, ze potrzebuje okolo 100 tysiecy dolarów. Niewiele jak na nowe życie.

Następnego dnia schodzimy do wody i płyniemy dalej w gore rzeki zobaczyć tajemnicze napisy wyryte w skałach. Rzeka robi się bardziej wartka i płytka, kilka razy musimy wysiadać i przedzierać się przez dzunglę. Małe muszki gryza niemilosiernie. W pewnym momencie Carlos wspina się na palme i scina kokosy dla wszystkich. Opowiada o swoim dzieciństwie, kiedy ojciec zabierał go na polowania w Gwatemaili, Hondurasie i okolicach. Postanawiamy sprobowac dziczyzny i kupujemy jakiś rodzaj zwierzęcia w gospodarstwie po drodze. Dorzucaja nam dzikie pomarancze, które wykrecaja Meg żołądek. Docieramy do "petroglifów", rzeczywiście wyglądają na bardzo stare i trudno je do czegos odnieść. Nikt nie wie co znaczą, ani kto je stworzył. Wskakujemy do przyjemnie chlodnej rzeki i od razu nas znosi o kilkanaście metrów, prąd jest bardzo silny. Wracamy pirogami w dół rzeki, już bez przygód.

Wieczorem leżymy w hamakach i rozpijamy kupiona po drodze czicze, czyli sfermentowany napój z kukurydzy. Mowię Carlosowi, ze my teraz jedziemy na wyspy i zaczynamy "honeymoon part". Omal nie spada z hamaka ze śmiechu. Mówi, ze będzie miał nową anegdotę do opowiadania o polskiej parze, która pojechała na miesiąc miodowy do dżungli. A ze mieli wczesniej mały spór czy ma być telewizor w domu czy nie, to po takim honeymoon on będzie musiał kupić co najmniej sporą plazmę. Tak to przyczyniliśmy się do powstania nowego polish joke.

Następnego dnia wracamy łodzią na wybrzeże, po drodze dokumentujac wycinkę dżungli. Carlos ma przekazać zdjęcia znajomym aktywistom, którzy zajmują się takimi sprawami. W pewnym momencie widzimy wslizgujacego się do wody czarnego węża dziesieciocentymetrowej grubości. Miejscowi nie wiedza jak sie nazywa, w każdym razie nie jest to najbardziej jadowity waz w okolicy czyli Barba Maria. W Belem na wybrzeżu zegnamy się z Carlosem, który jedzie dalej w kierunku Nikaragui. My umawiamy się na trzecią w nocy na przyjazd wodnej taksówki. To jedyna mozliwosc, bo trzeba zdążyć na pickup o piątej rano.

Wstajemy i w kompletnych ciemnosciach idziemy przez wieś na przystań. Żywego ducha, tylko psy podbiegaja, odpędzamy je kijem. Czekamy w ciszy na pomoście, nic nie widać, sytuacja trochę absurdalna. Ale po pół godzinie rzeczywiscie pojawia się łódź i nas zabiera. Kierowca bez żadnych świateł płynie przez lagunę, tylko włącza latarke jak ma zabrać kolejnych pasażerów. Doplywamy do kolejnego przystanku i wsiadamy do pickupa. Meg w kabinie, ja na pace. Na początku to jest świetna zabawa, ale jak zaczyna lać deszcz robi się mniej przyjemnie. Pędzimy plaża, kiedy ma brzegu zaczynaja się pojawiać duże beczki. Zatrzymujemy się i jakieś sto metrow od brzegu widzimy tonacy stateczek. Miejscowi mówią, ze to statek przemytników narkotyków. Godzinę obserwujemy agonie statku i próby wydostania towaru przez inną łódź, która tam podplynela. W końcu ruszamy dalej w deszczu po dziurach. Meg w kabinie nie ma lepiej - dziecko na kolanach pani obok rzyga sobie na ręce. Zmęczeni docieramy do Tocoa, skąd jeszcze cztery godziny autobusem do La Ceiba.

Po przyjeździe do hotelu siedzimy w ciastkarni na dole obserwując starych murzynow przy kawie i ludzi na ulicy nie przejmujacych się tropikalnym oberwaniem chmury. Projekt dzungla mamy za sobą.

5 komentarzy:

  1. A nie masz możliwości wrzucenia jakiegoś zdjęcia :)

    A skorpiony w 'pokoju hotelowym' to dodatkowo płatna atrakcja turystyczna? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. o matko, no dla mnie węże i skorpiony to jednak trochę przegięcie.. szacun Maggie!

    kiedy nurkowanie?
    kiedy zdjęcia?

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tego stateczku udało się coś uratować?:)
    Cos mi się wydaje, że już niewielu wpisów doczekamy; w "honeymoon part" są inne priorytety:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Proszę nie siać defetyzmu - teraz bedą wpisy codziennie:) a zdjęcia po powrocie

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, chciałabym zobaczyć tę Waszą dzunglę, sprawdzić, czy ona podobna do "naszej", tajskiej! Najlepiej na tej wielkiej plaźmie :P Ściskamy - z Pawłem i z zazdością.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...