piątek, 5 lutego 2010

Private island

Rano wsiadamy na prom i płyniemy na Utilę. Morze jest wzburzone, wszyscy są zieloni od choroby morskiej. Na Utili od razu dogadujemy wynajem prywatnej wyspy i kolejną łodzią płyniemy do wysepki, z której ma nas ktoś zabrać. Robimy zakupy na kilka dni, bo tam nie będzie możliwości pójścia do sklepu. W sklepach włączone telewizory, trwa zaprzysiężenie nowego prezydenta. Wszyscy się cieszą i mówią, że to koniec problemów w Hondurasie.

Przypływa właściciel, płyniemy między wysepkami do ostatniej - naszej. Podpływamy bliżej i szczęki nam opadają. Wysepka Little Caye ma jakieś 20 na 50 metrów. Jest na niej jeden dom. Dom jest wielki, na dole połączone kuchnia z jadalnią i salonem, na górze sypialnie. Dałoby się mieszkać w 10 osób, a kosztuje to tylko 115 dolarów za noc. Wysepka zarośnięta jest drzewami i otoczona rafą. Najbliższa inna wyspa jest w zasięgu wzroku, ale nie widać na niej ludzi. Jesteśmy sami na świecie. Tylko raz dziennie łączymy się radiowo.
- "Cayes, Cayes, this is Little Caye"
- "Little Caye, this is Cayes, do you need anything?"
- "No, thanks, we're perfect. Have a good day. Over and out"

Kolejne dni to beztroskie nic nie robienie z przerwami na posiłki i sen. Opływamy wyspę obserwując życie na rafie. Zrywamy świeże kokosy. Wieczorami przychodzą do domu stada krabów i żebrzą o jedzenie. Robimy jedną wycieczkę - przepływamy wpław kilkaset metrów na najbliższą wysepkę i dalej na kolejne. Przeważnie to prywatne wyspy z domami, jedna jest niezabudowana i przyplywaja tu turyści na snorkeling. Na innej, z zamkniętym i nie używanym od pewnego czasu domem przychodzi do nas piękny, zadbany, rudy kocur. Nie wiem, z czego on się tam utrzymuje.

W końcu trzeba jednak skończyć sielankę i wrócić na szlak. Wracamy na Utilę, po drodze słuchając opowieści krzepkiego dziadka, który twierdzi, ze mieszkał i pracował w sześćdziesięciu krajach, czasem w kilku naraz. Wyspy w Hondurasie są domem dla wielu emerytowanych "doradców wojskowych" i innych agentów, którzy swego czasu robili sporo zamieszania w tej części swiata.

Miasteczko Utila to jedna ulica wzdłuż wybrzeża. Każdy mieszkaniec ma quada lub chiński motorek, którym lubi jeździć główną ulicą z dużą prędkością. Quady służą jako pojazdy rodzinne, dzieciaki zajmują każdy błotnik. Sprawdzamy jak smakuje drapieżna barakuda i miejscowy homar. Sobotnia noc to dyskoteki, główna klientela to nurkowie - instruktorzy i kursanci. Czas pożegnać wyspy i wziąć kurs na Gwatemalę.

7 komentarzy:

  1. Wow! Też tak chcę! (może poza tym bujaniem na zielono - ja byłabym pewnie sino-biała:(()
    To jeszcze Gwatemala? Ja myślałam, że teraz już w gości do Karoliny

    OdpowiedzUsuń
  2. Rudy kocur? No nareszcie coś interesującego napisaliście ;) Koty z całego świata łączcie się!
    Czekamy na wasz powrót z utęsknieniem, Wasze ukochane: Destrukcja i Dewastacja
    ps. ciocia Ewa tez pozdrawia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytamy i cierpliwie czekamy na piękne zdjęcia oraz opowieści z drogi okraszone gorącymi rytmami i kilkoma anegdotami.

    OdpowiedzUsuń
  4. Do Cioci Ewy: wreszcie przecudne koteczki mają imiona!:)
    Nawiasem mówiąc mnie też rudy zafascynował, mam nadzieję że będzie na zdjęciach:)

    OdpowiedzUsuń
  5. hmm.. czy Destrukcja i Dewastacja to te dwa masakrujące wszelkie obiawy pozytywnego nastroju, znane mi, gamonie? Słuszne imiona wreszcie otrzymały. Cioci Ewie gratuluje wytrwałości :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. ej ej ej, ja wiem, że były juz kolejne wyjazdy, ale nadal nie widzę wrzuconej na bloga mapy z trasą ziomowej podróży. Może da się coś z tym zrobić...? :-) Jest ciekawość bowiem.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...