czwartek, 31 grudnia 2009

NYE

Zyczymy przygodowego 2010!

Na Sylwestra idziemy na lodowisko na glownym placu Mexico City, albo do specjalnego namiotu z bitwa na sniezki. Chociaz kolejki sa kilometrowe, bo nikt tu wczesniej sniegu nie widzial. Temperatura powietrza 20 stopni C.

piątek, 25 grudnia 2009

Back on the road

Próbowałem dziś usunąć z plecaków resztki wszędobylskiego czerwonego pyłu Afryki - bezskutecznie. Pojadą zwiedzić Amerykę Środkową. Ruszamy we wtorek.

niedziela, 24 maja 2009

Epilog



W ciągu 63 dni pokonałem ponad dziesięć tysięcy kilometrów. Przejechałem przez osiem krajów, z czego zwiedziłem sześć. Przeczytałem dziesięć książek, zużyłem dwie tubki pasty do zębów i dziesięć paczek sezamków. Nie zużyłem rosołu w kostkach, ale Paweł je chętnie przejął. Nie chorowałem. Spotkałem ludzi, którzy widzieli komary. Nabrałem dystansu do codzienności, ale też doceniłem polski umiarkowany klimat i poziom rozwoju cywilizacyjnego. Polubiłem tez podróżowanie samotne, które pozwala mocniej zanurzyć się w miejscowe klimaty. Cały czas przyświecało mi motto: Prepared for the worst, expecting the best.

Jezdziec hardkoru

Wieczorem spotykam się z Pawłem. Paweł jest podróżnikiem ekstremalnym - bez pieniędzy, bez języka, jeździ na stopa i śpi w krzakach. Wydaje dziennie jednego dolara na jedzenie - tyle co większość miejscowych. Nie uznaje granic, więc przekracza je nielegalnie. Do Nigru wszedł przez transgraniczny park narodowy. Po dwóch tygodniach postanowił zalegalizować swój pobyt, więc wrócił na granicę i domagał się pieczątki. Strażnik odmówił, więc Paweł sam sobie ostemplował paszport, za co trafił do więzienia. Tam nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić, więc po kilku dniach oglądania telewizji wyszedł na wolność.

Paweł wygląda jak prorok - z bujną brodą, zmierzwioną czupryną, szeroko otwartymi oczami i w dziurawym podkoszulku. Jego pasją są góry i wspinaczka. Ruszył z Polski dziewięć miesięcy temu. Najpierw mieszkał trzy miesiące w hiszpańskiej jaskini, potem dwa miesiące spędził w Górach Atlas w Maroku. Teraz jedzie przed siebie przez Afrykę. Planuje dotrzeć do Kamerunu, żeby wejść na Górę Kamerun. Ale po drodze musiałby przejechać przez nękany partyzantką Czad, niestabilną RŚA, lub bandycką północ Nigerii. Namawiam go, żeby tak nie ryzykował, rozważa inne kierunki.

Gadamy długo w nocy, bardzo brakuje mu polskiego języka. Nastepne dwa dni spędzamy włócząc się po Niamey. Wymieniam kilka zbędnych gadżetów typu kalendarzyki i smycze na świetne maski. Spędzamy popołudnie na basenie w Grandzie, oczywiście na tak zwany krzywy ryj. W hotelu spotykamy sie z Mariam, dziewczyną pilota. Przedstawiam jej Pawła, patrzy na niego z przestrachem. Opowiadam w jaki sposób podróżuje. Kiedy Paweł na chwilę wychodzi, Mariam chwyta mnie za rękę i pyta bardzo serio: Are you sure he is not a spirit? Nie może uwierzyć, że biały może tak żyć.

Wieczorem jedziemy na lotnisko, Paweł jedzie ze mną, bo zamierza tam przenocować. Jesteśmy na miejscu wieczorem, wylot ma być po północy, ale lotnisko jest zamknięte i musimy poczekać na murku. Po dwóch godzinach otwierają, w hali jest kilka zamknietych sklepów i opuszczona restauracja. Jedyne czynne stoisko to elegancki, klimatyzowany sklep z mlekiem. Na płycie stoi jeden samolot. Odprawa jest sprawna, do Libii leci jakieś czterdzieści osób.

Na pokładzie proszę o gazetę, jedyna opcja to Trypolis Post. Muhomor ma wielki kompleks Ameryki. Oficjalne media już teraz tytułują go: Ladies and Gentlemen, The President of The United States of Africa. Brzmi znajomo. Mimo, że jego pomysł na USAf dopiero w tym roku zostanie podany pod głosowanie krajów członkowskich Unii Afrykańskiej. W nocy ląduję w Trypolisie, na lotniksu obsługa w maskach, boją się ptasiej grypy. W Rzymie z kolei nikt o grypie nie słyszał. Lody cioccolata e peperoncino za ostatnie dwa euro są idealną klamrą spinającą oba końce tej podróży.

środa, 6 maja 2009

Zeby dinozaura

W hotelu w Agadez jedynym gosciem jest Amerykanin. Ma na imie Ken i mieszka w Kaliforni, ale poza tym jest zaprzeczeniem stereotypu - raczej niesmialy, zjezdzil kawal swiata i ma spora o swiecie wiedze. Pisze scenariusze, teraz pracuje nad historia polskiego zolnierza, ktory uciekl na Zachod i tam walczyl w roznych armiach. Nastepnego dnia razem negocjujemy warunki wycieczki na wielbladach, ale w zwiazku z blokada wojskowa i brakiem turystow ceny sa zaporowe.

Agadez ma podobna historie jak Timbuktu, miasto na trasie niegdys ogromnych karawan, liczacych nawet 20 tysiecy wielbladow. Ale w przeciwienstwie do Timbuktu nadal jest na uczeszczanej trasie, wiec jest tu wiecej zycia. Nawet w ciagu dnia, kiedy rozsadny czlowiek spi.

Nastepnego dnia wybieram sie na spotkanie z premierem. Przyjezdza agitowac przed zblizajacymi sie wyborami. Na jego powitanie Tuaregowie formuja szpaler kilkudziesieciu wojownikow na wielbladach i wojowniczek na osiolkach. Czekam godzine, ale premier sie spoznia, wiec jade zwiedzac dalej. Odwiedzam targ wielbladow i gigantycznych krow. Za dobrego wielblada trzeba dac okolo tysiaca euro. Potem wspinam sie na gliniany minaret Wielkiego Meczetu, skad widac cale miasto. W pamiatkarni mozna kupic zeby dinozaura, okolice Agadez slyna z wielu pozostalosci po nich. W muzeum w Niamey sa trzy kompletne szkielety. Ken, ktory skonczyl geologie, twierdzi, ze zeby moga byc prawdziwe. Wieczorem jestesmy zaproszeni na kolacje tuareska, czyli kuskus z baranem i szaszlykami. Nasz gospodarz, znany miejscowy przewodnik opowiada o mozliwosci zabrania sie z karawana przez pustynie Tenere, 20 dni w jedna strone. To droga impreza i bedzie dostepna, jak sytuacja sie troche ustabilizuje.

Wracam do Niamey, odwiedzam muzeum, potezne szkielety dinozaurow budza respekt. Czescia muzeum jest zoo. Ledwo zywe z goraca zwierzeta leza w ciasnych klatkach. Potem probuje wyplacic pieniadze z bankomatu, ale okazuje sie, ze wszystkie z napisem visa obsluguja tylko miejscowe karty. W calym miescie jest jeden, malutki, ukryty bankomat dziwnego banku, ktory obsluguje europejskie karty. Jade tam razem z Philippe'm, sprzedawca samolotow i helikopterow z Luksemburga. Zapraszam go na piwo do Grand Hotelu. Opowiada o handlowaniu z afrykanskimi rzadami. W Nigrze negocjuje od siedmiu lat. Mowi o ludziach pracujacych wprzy wydobyciu ropy w Nigerii. Mieszkaja w scisle strzezonych, zamknietych obozach, z ktorych nie wychodza. Ale zarabiaja dwa tysiace euro dziennie.

Wieczorem w koncu spotykam sie z Pawlem, z ktorym umawialismy sie bezskutecznie od dwoch tygodni. Przeprasza, ale ostatnie kilka dni spedzil w wiezieniu w Niamey...

wtorek, 5 maja 2009

Wiedzma o zlotych piersiach i francuskie towarzystwo lotnicze

W drodze na polnoc czekam na nocny autobus w Parakou. Na dworcu pod wieczor przychodzi trojka szescio- siedmiolatkow. Rozstawiaja stoisko z jedzeniem. Nosza stol, lawy i ciezkie, pelne miski, pokrzykuja na siebie z powaznymi minami, zachowuja sie jak dorosli. Jak przychodzi matka i przejmuje dowodzenie, wracaja do smiechu i zabawy w berka.

Do granicy z Nigrem dojezdzamy w nocy. Posterunek jest nad rzeka, urzednicy spia na ziemi przykryci moskitierami. Odprawa przebiega sprawnie, ale zaraz za granica autobus staje i musimy poczekac do rana - podobno ze wzgledu na mozliwosc napadu bandytow. Spimy na betonowej podlodze dworca. Z pianiem kogutow ruszamy dalej, krajobraz juz mocno pustynny, niewiele zostalo z bujnej zieleni wybrzeza. Na sniadanie znajduje kanapke z bigosem, jak potem wieczorem dostaje kielbase z grilla, zaczynam podejrzewac, ze polskie sukcesy kolonizacyjne nie skonczyly sie na Madagaskarze.

W Niamey jestem kolo poludnia, w misji katolickiej nie przyjmuja bez wczesniejszej rezerwacji, wiec laduje w Hotelu Moustache, chyba najbardziej obskurnym z dotychczasowych. W barze kilkanascie pijanych dziwek, w pokoju brzydze sie dotknac czegokolwiek. Ide na miasto, jest goraco jak w piekle, ale tez spokojnie, nie ma takiego zgielku jak w innych stolicach. Wstepuje na piwo w restauracji na brzegu rzeki. Zachodzace slonce parzy. Przysiadam sie do starszej Murzynki, wyglada na wlascicielke. Gramy w bantumi. Ma wielkiego psa, o ktorego ostatnio bardzo sie martwi. Niedaleko knajpy powstaje nowy most, ktory buduja Chinczycy. Podobno zjedli juz wiekszosc psow z okolicy.

Wracam nad rzeka, lapie taxi i pytam o droge. Odpowiada mi dziewczyna z tylniego siedzenia. Chwile potem zaprasza mnie do swojego sklepu. Mariam pochodzi z Nigerii, ma sklep spozywczy i francuskiego narzeczonego. Opowiada o zyciu w Afryce; o tym, ze wszystkim rzadza pieniadze, i ze niektorzy zrobia wszytstko, zeby je zdobyc. W zwiazku z czym sprzedaja swoja dusze i poswiecaja rodzine. Opowiada o kaplanie, ktory prowadzil popularny kosciol, a potem znaleziono u niego 20 glow ludzkich zlozonych w ofierze. Zeby mi to udowodnic, zaprasza na ogladanie nigeryjskich filmow. Przyjezdza narzeczony Fred, ktory jest pilotem awionetek, i odwoza mnie do hotelu.

Nastepnego dnia ogladamy filmy, najpierw u niej w domu. Mieszka w jednym pokoju, nie ma biezacej wody. Na scianach obrazki z wielkimi domami i wielkimi terenowkami oraz napisem Boze dopomoz. Film Noting is for noting opowiada o czlowieku, ktory bardzo chcial byc bogaty. Dolaczyl wiec do do kultu wiedzmy o wielkich zlotych piersiach, z ktorych ssal bogactwo. Ale potem wiedzma zarzadala ofiar - siostry, matki, w koncu dzieci. Moral zawiera sie w tytule, czyli zawsze jest cos za cos, ale ciekawe byly szczegoly. Symbole powodzenia to hummer, uzbrojona ochrona i sypanie banknotow na muzykow w czasie imprez.

W ciagu dnia jest burza, ale jest tak goraco, ze wiekszosc deszczu wyparowuje przed dotarciem na ziemie. Pod wieczor jedziemy do Grand Hotelu na taras z basenem i swietnym widokiem na rzeke. O zachodzie slonca zbiera sie tu cala biala smietanka Niamey. Poznaje kumpli Freda - francuskich pilotow. Lataja malymi samolotami i woza np Chinczykow, ktorzy wydobywaja rope na pustyni. Potem jedziemy do ich kwatery - pieknej klimatyzowanej willi z ogrodem. W nocy odwiedzamy najpopularniejszy klub. Bilard okupuje personel francuskiej ambasady, pozostali goscie to dziewczyny szukajace bialego przyjaciela. Konczymy wczesnie, bo musze wstac o trzeciej na autobus do Agadez.

W autobusie wiekszosc pasazerow to mlodzi ludzie z calej Afryki Zachodniej, ktorzy probuja sie dostac do Europy. Jada do Libii lub Algierii, dalej przez morze do Wloch lub Francji. To bardzo droga i niebezpieczna podroz, miejsce w ciezarowce z Agadez do Libii kosztuje 300 euro. wiekszosc nie ma zadnych dokumentow, kazdemu policjantowi daja lapowke. Ostatni odcinek drogi do Agadez pokonujemy w konwoju autobusow, eskortowani przez wojsko w samochodach z poteznymi dzialkami, chyba przeciwlotniczymi. Czyzby podstepni Tuaregowie uzywali motolotni?

środa, 29 kwietnia 2009

Voodoo i inne cuda Beninu

Jade do Ganvie, wioski na palach na jeziorze, glownej atrakcji turystycznej Beninu. Wlasciwie miasta, bo mieszka tu 40 tysiecy ludzi. Zbudowane na palach, zeby uchronic sie przed wrogiem, ktorego tabu zabranialo wojownikom zblizania sie do wody. Gdyby nie tabu, pale niewiele by pomogly, bo rozlegle jezioro ma metr glebokosci. Miejsce ciekawe, ale ludzie zepsuci przez turystow. Rybak zarzucajac siec szczerzy sie do zdjecia i robi kilka prob, zeby zdjecie dobrze wyszlo.

Kolejny dzien to odwiedziny Porto Novo, oficjalnej stolicy. Po drodze tropikalna burza. Ulewa jest tak potezna, ze widocznosc spada do kilku metrow, a wycieraczki nie wycieraja. Po przyjezdzie troche mokne, wiec ide na goraca czekolade. Odwiedzam palac krolewski. Wejscie jest specjalnie niskie, zeby kazdy musial oddac poklon. Wejscie dla krola jest normalne. Krol mial ponad sto zon, ktore mieszkaly gdzie indziej i urzedowaly w palacu parami przez trzy tygodnie, potem zmiana i kolejne dwie. Panowanie krolow skonczylo sie trzydziesci lat temu, kiedy po smierci krola jego dziwieciu synow nie bylo w stanie ustalic, kto ma byc nastepca.

Wieczorem w barze kolo hotelu jest promocja piwa Obama - czyli Budweisera. Rozmawiam z hostessa. Sandrinne ma 25 lat i czteroletniego syna. Mieszka z rodzicami, ale zamierza kupic mieszkanie. Swietnie zarabia, pietnascie euro za godzine pracy jako hostessa to stawka trudno osiagalna w Polsce. Przez bar caly czas przewijaja sie sprzedawcy, Sandrinne kupuje szpilki za 3 euro. Obok jest butik, na betonie przed sklepem spi czterech mezczyzn - to ochroniarze. Na przeciwko swieci neon grupy telekomunikacyjnej Peace And Love.

W sobote rano probuje sie wydostac z Cotonou. Ponad godzine spedzamy w korku. Ze wszytkich pasazerow pot leje sie strumieniami, powietrze jest siwe od spalin chinskich dwutaktow.

W Abomey polecany hotel jest w stanie zaawansowanego rozkladu. Wszedzie walaja sie rupiecie, zbutwialy sufit sie wali, na prysznicu duza pajeczyna. Wieczorem znajduje swietne zarcie uliczne, kraby i rybne kulki w zielonych lisciach i ostrym sosie. Dzieci na moj widok spiewaja piosenke: bialas, bialas, dobry wieczor, jak sie masz, dziekuje, dobrze. Niektore tytuluja mnie Monsieur Le Blanc.

Wlasciciel hotelu, Monsieur La Lutta, jest swietnym zrodlem informacji. W nocy siedzimy przed hotelem i wtajemnicza mnie w voodoo. Dostaje przepis na smierc na odleglosc. Zdjecie ofiary wraz z glowa kobry do glowy psa wlozyc. Czarnym i czerwonym sznurkiem owinac. Przy kazdym zacisnieciu powtarzac: on ma umrzec.

Rano La Lutta zabiera mnie na objazd okolicy. Objezdzamy na motorku swiatynie voodoo i palace krolow Dahomey. Odwiedzamy wioske kowali, ktorzy od setek lat w ten sam sposob kuja zelazo. Zenia sie tylko w obrebie wioski, zeby fachowa wiedza zostala w rodzinie. Monsieur La Lutta jest chory i lyka pigulki. Ale rownoczesnie skacze po lace i lapie pasikoniki, z ktorych szaman voodoo przyrzadzi alternatywne lekarstwo. Na koniec jedziemy na targ fetyszy, czyli skladnikow mikstur. Suszone weze, glowy malp, psow i kotow, skora slonia, zywe sowy, weze, kameleony.

Po poludniu jade do malej wioski na ceremonie voodoo. Centralne miejsce zajmuja starsi wioski. Z boku kobiety i dzieci, dalej grupa bebniarzy. Na srodku arena spektaklu. Po drugiej stronie stoja mlodzi mezczyzni. Dosc dlugo trwaja przygotowania. W pewnym momencie bebny przyspieszaja i na arene wybiega pierwszy demon. Do ogromnego kolorowego stroju ma przyczepionego zywego koguta. Wiruje przed publika, kobiety i dzieci spiewaja, zeby go odstraszyc. Starszyzna daje drobniaki. Nagle demon zrywa sie do biegu. Gania mlodych po polu, ci rozbiegaja sie z krzykiem na wszystkie strony. Demon dogania jednego, ten pada martwy i koledzy wynosza go do wioski. Za chwile wpada kolejny demon z symbolem innego fetyszu. Kieruje sie w moja strone, tlum ucieka w panice, ja tez uciekam. Niby zabawa, ale wszyscy traktuja ja powaznie.

Wprowadzanie kolejnych postaci trwa ponad dwie godziny. Stroje sa bogato zdobione i tak uszyte, zeby nie bylo widac, ze to przebrany czlowiek. Pod koniec tej czesci zostaje wyproszony ze wzgledu na brutalnosc dalszej czesci. Z opisu podobnej uroczystosci u Chinuy Achebe wynika, ze dalszy ciag to ofiary ze zwierzat.

W poniedzialek rano ruszam na polnoc. Przede mna dwa dni drogi do srodka Afryki, do goracego jadra ciemnosci.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Lome i swiatynia wielkiego pytona

Z Accry wyjezdzam rano i w poludnie jestem na granicy. Z granicy do Lome jest 500 metrow, na piechote szukam hotelu idac wzdluz szerokiej plazy. Znajduje nocleg w kolonialnej willi i biore motocyklowe taxi do centrum. Na swiatlach zagaduje mnie dziewczyna na skuterze. Mowie, ze chce zobaczyc miasto, zaprasza mnie na swoj skuter. Na kolejnym skrzyzowaniu omal nie wpadamy pod samochod. Idziemy na piwo, pyta czy jestem zonaty, mowie, ze zareczony. Wtedy troche traci zainteresowanie, konczy duze mocne piwo i odwozi mnie do hotelu. W poniedzialek chodze po miescie, poza wielkim targiem miasto wyglada na male i spokojne. Zewszad blisko na plaze. Na targu skora z calego krokodyla. Pytan, czy to legalne, odpowiedz brzmi - w Afryce tak. Wyjatkowo sporo bialych twarzy, wygladaja na tutejszych. Po poludniu ide na plaze, przysiada sie sympatyczny chlopak i zaraz jestem zaproszony do domu, ale grzecznie odmawiam.

Nastepna niezauwazalna granica i jestem w Beninie, w kolebce voodoo czyli Ouidah. Jade moto taxi do hotelu, ciec prowadzi tylnym wyjsciem do pokoju, ktory chyba sam zajmowal, bo szybko szura pety pod lozko i zmienia posciel. Zbijam cene o jedna trzecia, co tez jest dziwne. Potem widze wywieszke na glownym wejsciu: zamkniete z powodu remontu. Ide do swiatynii Wielkiego Pytona - dziesiatki wezy klebia sie na podlodze. Jak w filmie Klatwa Doliny Dzikich Wezy. Sa spokojne i mozna brac na rece, ale mimo wszystko budza respekt. Szukam Swietego Lasu, w koncu znajduje zagajnik z rzezbami bostw voodoo. Wracam przez miasto i nie moge znalezc restauracji, wiec wstepuje do apteki spytac o droge. I znowu siedze na czyims motorze, ktos wiezie mnie do swoich miejsc. To miejscowy lekarz. Jedziemy na obiad, w trakcie ktorego proponuje mi wizyte u siebie w domu oraz wolna od chorob dziewczyne (w koncu kto ma wiedziec, ktore sa zdrowe jak nie lekarz). Proponuje mi tez wlasne towarzystwo w dalszej podrozy. Jedziemy do jego domu, mlodsza corka, okolo roku, na moj widok ucieka z placzem. Doktor chce tez, zebym nasrepnego dnia uzywal jego czarne bmw. Za wszystko grzecznie dziekuje.

Rano ide na spacer droga niewolnikow na plaze, po drodze ladne wioski, goraco. Na plazy pomnik Drzwi Bez Powrotu, ruiny kolonialnego hoteliku, jeden opusczczony bar. Niewiele jak na druga glowna atrakcje turystyczna kraju. Po poludniu jade do Cotonou. Przeciskam sie przez korki na motocyklowym taxi, ktore tu nazywa sie zemidzan i jest podstwowym srodkiem transportu. Z dwoma plecakami i rajdowym kierowca utrzymanie rownowagi wymaga sporo wysilku. Podziwiam kobiety, ktore sie nie trzymaja, poniewaz w obu rekach sciskaja torebke, lub co gorsza niemowle. Od razu znajduje hotel, tym razem pensjonat Dzieki Bogu. Wiekszosc hoteli, do ktorych trafiam, prowadzi albo siostra przelozona, albo burdel mama. Szybko znajduje w okolicy pasnik i wodopoj i czuje sie jak u siebie. Jedyne, do czego nie moge sie przyzwyczaic to nagle trabienie zemidzanow tuz za moimi plecami. W ten sposob szukaja klientow. To co mnie czasem w Afryce przerasta to nadmiar - dzwiekow, zapachow, ludzi. Tu nie ma miejsc typu zaciszna kawiarenka, gdzie mozna sie wyciszyc. Wszedzie jest duzo, glosno i tloczno. Tesknie za chlodnym, czystym, bialym marmurem.

jeszcze Ghana

Dwa filmy w ghanijskim autobusie. Pierwszy opowiada dramatyczna historie grupy ghanijczykow, ktorzy probuja sie dotac przez Sahare do Libii. Po drodze sa po kolei mordowani przez okrutnych Tuaregow. Co jest ilustrowane efektami specjalnymi ze szkoly Zespolu Filmowego Skorcz. Drugi film to opowiesc o milosci pewnej pulchnej pieknosci do niezbyt odpowiedzialnego mlodego czlowieka; ktorego jedynym celem zyciowym jest dostanie wizy do Niemiec. Wspolny mianownik obu historii to emigracja za chlebem; o tyle dziwne, ze Ghana radzi sobie zdecydowanie lepiej od sasiadow.

sobota, 18 kwietnia 2009

Ocean, homar i surrealistyczny kot

W Niedziele Wielkanocna ruszam na poludnie. Czekajac na transport poznaje trzy blondynki: Szwedke, Dunke i Niemke. Wszystkie pracuja jako sanitariuszki, tfu, wolontariuszki. Opowiadaja o Idealnej Plazy - miejscu, ktore nazywa sie Hideout i nie ma go w moim przewodniku. Mialem inne plany, ale czywiscie zabieram sie z nimi. Jedziemy busem do Takorade, potem taksowka do Butre. Wychodzimy na plaze za wioska w pieknej zatoce otoczonej wzgorzami mangrowcow. Czuje, ze nareszcie dotarlem do celu, wyciagam aparat, robie zdjecia. W Hideout nie ma miejsc, idziemy dalej okolo 20 minut plaza do nastepnego podobnego odosobnienia Ghana Spirit. Kilka domkow, bar i dokola wylacznie plaza i palmy.

Rozpakowuje sie i nagle widze, ze nie mam torby z paszportem. Jedyna mozliwosc to to, ze wypadla mi przy wyjmowaniu aparatu na plazy. Deja vu - juz przezylem takie sytyuacje - raz w Paryzu stracilem paszport i wszystkie pieniadze, innym razem w Delhi sporo pieniedzy. Docieram gdzies po dlugiej podrozy i jestem tak szczesliwy, ze trace czujnosc. Szybko wracam na poczatek plazy, myslac, co zrobie jak nie znajde paszportu. W Ghanie nie ma ambasady, jest konsul honorowy - zreszta kumpel Malika, ale nie wiem czy moze wystawic paszport. Najblizsza ambasada w Nigerii, ale jak sie tam dostac bez paszportu...

Docieram na miejsce, nic nie znajduje. Pytam miejscowych, kieruja mnie do szefa wioski. Szef przyjmuje mnie na werandzie. Wysluchuje i mowi, ze poleci swojemu rzecznikowi powiadomic okoliczne wioski przy pomocy tam tamu i jesli ktos znajdzie, to odda szefowi. Dziekuje i wychodze, kiedy opuszczam wioske podbiega chlopak i mowi, zebym poszedl za nim. Idziemy do jednego z domow, maja moja torbe, nie ruszona. Ojciec chlopaka, ktory ja znalazl, chce za to okolo 120 euro. Proponuje ok 10 euro. Ten sie denerwuje i ciagnie mnie do szefa wioski. Szef wysluchuje i mowi, zebym cos dal znalazcy. Pytam ile, on po konsulatcji z ojcem mowi 120. Mowie, ze to za duzo i proponuje 10. Szef mowi, ze w takim razie mam nic nie placic i zamyka sprawe. Wychodzimy, ojciec klnie pod nosem, nie chce moich pieniedzy. Daje jego synowi okolo 20 euro.

Kiedy wracam jest juz noc i trwa wielkanocna impreza na plazy. Wszyscy goscie i wszystkie okoliczne wioski tancza do ghanijskiego high life'u. W swietle ksiezyca jest jasno prawie jak w dzien. Uswiadamiam sobie, ze w czasie tej podrozy ani razu sie nie upilem. Jak sie jest samemu, trzeba sie pilnowac, bo nikt inny mnie nie upilnuje. Impreza konczy sie dosc wczesnie, siedzimy potem na plazy, plywamy i gadamy. Wlasciwie wszyscy goscie poza mna to wolontariusze.

Przecietny wolontariusz to dziewczyna w wieku dwudziestu kilku lat, z Europy, czesto z mniejszego miasta. Przyjezdza tu, poniewaz: znudzila ja praca lub rzucil ja chlopak lub rzucila szkole lub skonczyla studia i nie chce isc do pracy. Wiekszosc wybiera Ghane, poniewaz uznawana jest za najbezpieczniejszy kraj w Afryce. Na miejscu przezywaja szok i chca wracac, ale wtedy musialyby zaplacic za przelot i roczny pobyt, wiec zostaja. Narzekaja na warunki higieniczne, czeste oferty wyjscia za maz, monotonne jedzenie, monotonne zajecia. Poniewaz nie maja odpowiedniego wyksztalcenia, pracuja jako asystent nauczyciela lub przedszkolanka. Poznalem tez wyksztalcona nauczycielke, ta narzekala na bicie dzieci i seksizm nauczycieli. Miala poczucie, ze cokolwiek by nie robila przez rok pobytu, i tak po jej wyjezdzie wszystko wroci na dawne tory.

Wlasicielami Ghana Spirit sa Angielka i jej ghanijsko-angielski narzeczony. Spedzaja tu 10 tygodni w roku, w pozostalym czasie piecze sprawuja kolejni ochotnicy, czyli goscie, ktorzy postanawiaja zostac dluzej. Ich wynagrodzenie to pokoj, jedzenie i picie bez limitow. Kolejnym szefem bedzie jedna z blondynek - Szwedka. Szwedka to niespokojny duch, pracowala w hostelu w Rzymie, mieskala w Hiszpanii. Opowiada o pracy marzen na polnocy Norwegii - jako rybak mozna zarobic 6000 euro miesiecznie...

Inni rezydenci Ghana Spirit to spaniel, kundel i surrealistyczny, ogromny kot perski. Poluje na jaszczurki i nietoperze, legenda glosi, ze raz przyniosl tez jadowita zielona mambe.

Kolejny dzien to dzien bez planow i organizowania. Idziemy na rybe do wioski i nic wiecej sie nie wydarza. Kolejne dni sa dosc podobne. Jeden z nich to wyprawa do Busua na homara. Spacer z widokiem na blekitne laguny. Ostatnie miejsce na wybrzezu, gdzie las rownikowy styka sie z oceanem. Wioseczki rybackie. W lowieniu ryb uczestniczy cala wioska. Rano wyplywa lodka i zarzuca siec. Potem przez kilka godzin cala wioska sciaga siec z brzegu w rytm jednostajnej piesni. Polowy sa marne, wieksze sztuki wylawiaja duze statki.

Po paru dniach zmuszam sie do ruchu, jeszcze troche drogi przede mna. Przez Takoradi docieram do Elminy, to male, rybackie masteczko z poteznym holenderskim fortem, ktory sluzyl do handlu niewolnikami. Zwiedzam w grupie kilkunastu osob. Jestem jedynym bialym, a przewodnik kieruje swoja opowiesc glownie do mnie. Czuje pewna odpowiedzialnosc, ale mysle o zaborach i od razu mi lepiej. W miasteczku sa tez smiesznie zdobione domy bojowek Ashanti. Jeszcze tylko homar na obiad i jade do Accry.

Przyjezdzam w nocy, na dworcu klebi sie tlum chlopaczkow. Duza, czarna blondyna wyciaga mnie z tlumu i mowi, ze zaraz mnie oskubia. Lapie taksowke, kieruje w odpowiednia strone i daje mi numer, zebym koniecznie do niej zadwonil. Jezdzimy o hotelach, wszedzie brak miejsc, takze w moim upatrzonym Hotelu Kokomlemle. W koncu znajduje sie miejsce w hostelu dla nauczycieli.

Dzis od rana laze po miescie, ogromny meczacy targ, przyjemne knajpy na klifie nad oceanem. Probuje miejscowych specjalow - banku czyli ciagnace puree ze sfermentowanej kukurydzy. Jeszcze czeka mnie sprobowanie fufu czyli puree z kasawy i czegos jeszcze. A jutro jade do Togo.

sobota, 11 kwietnia 2009

Kumasi stolica Ashanti

Wielka Sobote poswiecam na leniwe zwiedzanie Kumasi. Odwiedzam palac krola Ashanti, glowna atrakcja to woskowe figury dawnych krolow, jak zywe. Dzieki drobnemu napiwkowi dla oprowadzacza robie zdjecia mimo oficjalnego zakazu. Przebijam sie przez ogromny bazar, podobno najwiekszy w tej czesci swiata.

Ghana zdecydowanie wyroznia sie na tle dotychczasowych krajow. Widac wiecej wplywow zachodnich, muzycznie glownie hiphop, jezdza tez lepsze samochody. Moze nie lepsze, bo taksowki to glownie deawoo tico, ale na pewno nowsze niz gdzie indziej.

Wstepuje do kosciola prezbiterian. Kaplan z wielka ekpresja przestrzega, nie wiem przed czym. Potem wspolne spiewy, kilka osob wpada w trans. Kiedy wychodze, dogania mnie kobieta i tlumaczy o co chodzilo w kazaniu. Tematem bylo znaczenie smierci Jezusa dla kazdego z wiernych. Jeden z przykladow uzytych to historia, jak ktos odkryl na czyjejs ziemi zloto. Poszedl do wlasciciela i spytal o cene, ten powiedzial 1000 euro. Tamten zaplacil 1500 euro i kupil ziemie. I tak samo jest ze zbawieniem, jak zrozumiesz ile to jest warte, powinienes dac jak najwiecej. Dac z siebie, ale tez dac na kosciol, jak rozumiem.

Podobna tematyka w katedrze metodystow. Duzy bilbord oglasza Zniwa 2009. Cel akcji to 120 tysiecy cedi (ok 100 tys USD) zebrane na mszach. Sa rozpisane cele do osiagniecia w poszczegolne niedziele.

Kumasi to mile miasto, pewna nowoscia jest tez fakt, ze nie wzbudzam powszechnego zainteresowania. Mimo to jutro ruszam nad ocean, po pieciu tygodniach nalezy mi sie kilka dni czystej, nie skazonej wysilkiem plazy.

Burki na Faso

Do Burkiny ruszam wiekowym busem mercedesa, w ktorym z wykonczenia wnetrza zostala tylko blacha i twarde lawki. Mimo dumnego geparda namalowanego na boku, bus wyciaga maksymalnie czterdziesci na godzine. Droga jest tez w fatalnym stanie, wiec mimo ze do granicy nie jest daleko, mamy tam dotrzec rano. Zasypiam, nagle budzi mnie huk i hamowanie. Cos mi sie sypie na glowe. Okazuje sie, ze pekla szyba, mezczyzna z przodu ma zakrwawiona twarz. Jedziemy dalej, siegam pod lawke do plecaka, a tam cos sie rusza - skads przywedrowal kogut. Jak rankiem uslyszal pierwsze pianie w wiosce, dal godzinny koncert o poteznej mocy.

Rano granica, Burkina wita bezproblemowo. Dojezdzamy do Bobo, szukam dalszego transportu. Znajduje duzy autobus, ktory ma ruszyc niedlugo, ale jest podejrzanie pusty. Rzeczywiscie po jakichs trzech godzinach rusza z piecioma pasazerami. Mam dla siebie caly rzad siedzen, a plecak ma kolejny rzad. Dowiaduje sie, ze ktos z Ouaga zamowil ten autobus i zaplacil za dojazd, czyli ja jade jakby na stopa, za drobna oplata. Pedzimy ponad setka po rownej drodze - Burkina zaskakuje. Zagaduje sasiada, jest technikiem rolnictwa i duzo jezdzi po kraju. Poleca swoj hotel w Ouaga, wiec jade z nim, bo dojezdzamy w srodku nocy. Ouaga wyglada przyjaznie, w nocy bardzo maly ruch, nawet taksowek nie widac. Jedziemy z kilkoma przesiadkami, tak zwanymi taksowkami wspolnymi. Po drodze wstepujemy na piwo z prosa, razem z kierowca. Hotel jest na nieciekawych przedmiesciach miasta, jest dosc obskurny i nie ma w nim nikogo poza obsluga. Idziemy na piwo obok. Moj gospodarz bardzo chce mi pokazac miasto, ale idzie do pracy nastepnego dnia, wiec dzwoni po dziewczyne, ktora zaraz przyjezdza. Rabi ma sie mna zaopiekowac, gospodarz mowi, ze dziewczyna zrobi dla mnie wszystko. Za wszystko uprzejmie dziekuje, wybieram opcje wspolne zwiedzanie w zamian za obiad.

Rano ruszamy do ambasady Ghany po wize i do centrum. Ouaga wyglada zaskakujaco dobrze, choc nie moge powiedziec, ze ladnie. O dziwo jezdza tu porzadne autobusy miejskie. Dostaje wize po kilku godzinach i postanawiam ruszyc nastepnego dnia rano w Wielki Piatek, zeby nie utknac tu na cale swieta. Dziewczyna dzielnie mi towarzyszy, nie mamy sobie za wiele do powiedzenia. Zegnamy sie, chyba jest rozczarowana, ze nie wybralem opcji full service.

Rano jade na dworzec i widze elegancki, klimatyzowany, nowoczesny autokar. Pierwszy raz od pieciu tygodni podrozuje jak nie w Afryce. Na granicy zadnych sensacji, Ghana robi bardzo dobre wrazenie - po czesci to zasluga jezyka, po angielsku latwiej mi sie porozumiec, po czesci tez religii - nie dominuje tu islam, wiec kobiety sa ubrane inaczej i wszyscy wydaja sie bardziej wyluzowani. W autobusie poznaje dziewczyne z Wybrzeza Kosci Sloniowej, studiujaca w Ghanie. Bardzo poleca Abidjan, mowi ze jest tam bezpiecznie, ze walki byly tylko na polnocy. Moja wiza entente obejmuje Wybrzeze, wiec moze tam skocze z Ghany.

Poznaje tez grupe niemiecko-szwajcarskich ewangelistow, ktorzy glosza slowo poprzez treningi pilki noznej w Burkinie. Teraz jada na urlop do Ghany. W Kumasi jestesmy po polnocy, w pierwszym hotelu nie ma miejsc. W kolejnym jest jedna dwojka, zajmujemy ja w 6 osob, zeby juz nie szukac. Gadam z Niemcem, chwali nasz Hel - bo blisko Niemiec, ale nikt po niemiecku nie mowi, wiec jest troche inaczej, a poza tym sa tam sami biali ludzie i nikt sie na niego nie gapi. Chlopak ma traume po roku w Burkinie.

Dogonska bajka

Jednego z wieczorow Seck opowiada mi bajke, ktora opowiadala mu babcia. Dawno, dawno temu, byla sobie rodzina, w ktorej byl maz i dwie zony, a kazda z zon miala corke. Jedna zona byla cicha i pracowita, a druga glosna i leniwa. Gdy cicha zona zmarla, jej corka zajela sie zona glosna. Dreczyla ja i wykorzystywala do najgorszych prac. Ojciec nie mogl nic powiedziec, bo byl biedny. Pewnego dnia zona specjalnie upuscila lyzke i kazala ja umyc cichej corce w rzece, do ktorej nikt nie wiedzial jak trafic. Corka poszla, po drodze spotkala rybakow. Pozdrowila ich jak nalezy (10 zdaniami), oni pokazali jej droge. Nad rzeka spotkala piorace kobiety, pomogla im w praniu i umyla lyzke. Kobiety powiedzialy, zeby wracajac nie odwracala sie. Gdy doszla do domu, za jej plecami byly ogromne stada krow, koz i owiec. Oddala wszystko ojcu, ktory stal sie bogatym czlowiekiem. Glosna zona byla bardzo zazdosna i wyslala swoja corke z brudna lyzka. Corka spotkala rybakow, ale nie pozdrowila ich, spotkala piorace kobiety, ale im nie pomogla. Gdy doszla do domu, za jej plecami byly ogromne ilosc martwych zwierzat. Gdy to zobaczyl ojciec, wygonil glosna zone razem z corka i odtad zyli szczesliwie z corka cicha i grzeczna.

Opowiedzialem mu Kopciuszka i doszlismy do wniosku, ze obie bajki sa wlasciwie o tym samym - badz grzeczny, posluszny i pomocny a nagroda cie nie ominie. A motyw zlej macochy jest uniwersalny.

wtorek, 7 kwietnia 2009

u Dogonow

Ostatni dzien trekingu to wizyta w Sangha u rodziny Secka. Typowa niedziela wyglada tak, ze wszyscy leza caly dzien w cieniu. Tylko jedna z zon sie kreci i gotuje obiad. Ojciec Secka ma cztery zony, jest czlowiekiem zamoznym. Po poludniu wiadamy na motor i wracamy do Bandiagary. Ucieka nam autobus, wiec czekamy na okazje. Pojawia sie zapchany pick up jadacy od granicy z Burkina. W nocy stajemy na kontroli policyjnej i zaczyna sie szukanie kontrabandy. W blasku ksiezyca i ciszy rozpakowujemy caly samochod. Dokola na matach spia cale rodziny sprzedawcow wszystkiego. Policja nic nie znajduje i jedziemy dalej. Dojezdzamy w nocy, obrazony portier wpuszcza mnie do hotelu.

Nastepny dzien to poniedzialek, dzien targu w Djenne, miasteczku z najstarszym glinianym meczetem swiata. W busie spotykam trojke Polakow, para i ich polski pilot. Maja tez miejscowego przewodnika. Wycieczke kupili w biurze w Polsce. Ich trasa jest bardzo podobna do mojej, wlasciwie nie wiem, po co im ta cala obsluga. W Djenne meczet jest imponujacy a targ rzeczywiscie kolorowy, ale upal wygania nas do restauracji na piwo. Potem jest drugie piwo i wlasciwie trzeba wracac.

Dzis od rana siedze na basenie w hotelu Ya Pas De Probleme, gdzie bez problemu wbilem sie na tak zwany krzywy ryj. Po poludniu wsiadam do zdezelowanego autobusu do Burkina Faso.

Kraj Dogonow

Wracam do Mopti z Hiszpanami. Tym razem ruszamy przed switem i po poludniu jestesmy w Mopti. Idziemy na okonia nilowego w bananach; gramy w glupie gry, duzo smiechu. Po obiedzie dogaduje trekking w kraju Dogonow z Seckiem Dolo. Wybieram najmniej uczeszczana, polnocna trase, zaczynajaca sie z Sanghi, rodzinnej wioski Secka. Nastepnego dnia ranek spedzamy na dworcu. Kumple Secka ucza mnie tutejszej gry w karty 151, cos jak nasze makao. Po poludniu dojezdzamy do Bandiagary, skad nie ma dalszego transportu, wiec pozyczamy motocykl. Seck pyta, czy poprowadze, no jasne. Motor jest dosc rozklekotany, dziala tylko nozny hamulec. Droga jest szutrowa, slonce zachodzi, jest bosko. W pewnym momencie widze sterte kamieni, hamuje, nagle lece do przodu przez kierownice. Laduje na plecaku, ktory mialem z przodu. Okazuje sie, ze przy hamowaniu opuscil sie podnozek, ktory zahaczyl o kamienie. My jestesmy cali, w motorze urwal sie hamulec. W dalsza droge ruszamy wiec bez hamulca, uzywajac podeszew. Dojezdzamy do Sanghi i dalej na piechote. Wychodzimy na szczyt klifu i widok jest zniewalajacy. Malutkie domki przyklejone do skaly i ogromna przestrzen dokola. Nocleg w Banani pod wiszaca skala, na kolacje pulpa z prosa w sosie z lisci baobabu. Dziwne zwielokratniajace echo, placz dziecka brzmi jak zawodzenie grupy placzek. Zamawiam zupe, nie jest to typowe zamowienie, po jakichs trzech godzinach dostaje calkiem niezla cebulowa. Seck ma duzy szacunek do "polish zupa", ktora poczestowali go jacys oszczedni polscy turysci. Gdyby mial duzo pieniedzy, toby jadl tylko to.

Dzien trekingu w kraju Dogonow zaczyna sie z pianiem kogutow, potem sniadanie i dwie-trzy godziny marszu, potem caly dzien na macie i pod wieczor znowu kawalek do przejscia. W ciagu dnia gramy w karty albo w bantumi. Pijemy piwo z prosa, bardzo lekkie i orzezwiajace, dziala nasennie. Probuje tez owocow baobabu i tamaryndowca, sa slodko-kwasne.

Dogonskie powitanie to wymiana okolo 10 zdan typu jak sie masz, jak zdrowie, jak rodzina, trzeba to odbebnic z kazdym. Jesli spotykamy grupe, cala grupa odpowiada chorem. Gadamy o Tuaregach, Seck zwierza sie, ze gdyby zostal prezydentem, toby wszystkich wystrzelal, poniewaz zabili wielu czarnych.

Drugiego dnia dochodzimy do Youga - wioski pieknie polozonej na szczycie klifu. Czesc ludzi mieszka w domach Telemow, czyli poprzednikow Dogonow sprzed setek lat. Wchodzimy do domu, mloda dziewczyna gotuje obiad dla rodziny. Matka jest w specjalnym domu, gdzie udaja sie wszystkie kobiety, kiedy maja okres. Dogonowie maja bogata tradycje i wyjatkowe wierzenia. Z ksztaltu mrowiska wywnioskowali, ze ziemia jest okragla i kreci sie wokol wlasnej osi.

Zycie Tuarega

W Timbuktu dzien spedzam lezac w cieniu, po poludniu wychodze na miasto. Kazdy Tuareg chce cos sprzedac, jednemu udaje sie zaciagnac mnie do domu obiecujac ser z wielblada. Rzeczywiscie ma cos bardzo twardego co smierdzi jak ser kozi, biore kawalek, moze sie uda dowiesc do kraju. Wieczorem nasz gospodarz, Shindouk, zaprasza na kolacje. Menu stanowia duze okragle buly gotowane na parze w sosie z dwunastoma przyprawami Timbuktu. Najbardziej przypomina to knedliki w sosie pomidorowym. Kazde danie podawane w tym miescie zawiera dodatkowa porcje piachu. Po kolacji zona Shindouka, Kanadyjka, tlumaczy mi zawilosci zwiazane z sytuacja Tuaregow. Oficjalna wersja rzadowa mowi, ze sa oni rebeliantami, ktorzy daza do wlasnego panstwa, wspieraja ekstremistow islamskich i przerzucaja narkotyki z Gwinei do Algierii. Zona Shindouka mowi, ze nie daza do wspolnego panstwa, bo to bardzo zroznicowana grupa i nie maja poczucia wspolnej panstwowosci. Przecietny Tuareg spedza zycie w promieniu kilkudziesieciu kilometrow od rodzinnej studni. Rodziny maja bardzo rozne korzenie, sporo arabskich, troche zydowskich. Najczesciej znaja tylko swoja rodzine, nie znaja Tuaregow z innych krajow. To, o co walcza, to pewien zakres autonomii, a przede wszystkim bardziej korzystny podzial pomocy, ktora przychodzi z Zachodu. Z powodu pustynnienia okolicy i susz, czesto ich tradycyjny styl zycia jest zagrozony. Potrzebuja inwestycji, zeby przetrwac.

wtorek, 31 marca 2009

Tim-nareszcie-buktu

Czekajac na landcruisera do Timbuktu poznaje trojke Hiszpanow. Dziewczyna mowi: Oh, so you are like Kapucinsky! (Wish I was...) Mowi, ze wszyscy, ktorzy podrozuja go znaja. W polowie drogi konczy sie asfalt, zaczyna pustynia, z ktorej trzeba czasem wypychac auto. W nocy dojezdzamy do promu, ktory juz nie chodzi, wiec nocujemy na macie przed lepianka z jedzeniem. Poznany Tuareg funduje nam na kolacje - smazonego capitaine'a czyli okonia nilowego z Nigru. Smaza tam tez dziwne ptaszyska o dlugich szyjach i nogach. Tuareg zaprasza nas tez do siebie w Timbuktu. Rano przeprawa i szwendanie sie po miescie. Gliniane meczety, waskie uliczki, niesamowity upal i wszedzie piach. Miedzy 11.00 a 15.00 da sie tylko lezec. Wstepuje do biblioteki z manuskryptami - objasniaja mi jak sie konserwuje i rekonstruuje zbiory. Po poludniu, jak upal troche odpuszcza, wsiadamy na wielblady i ruszamy na putynie. Pod wieczor dojezdzamy do gospodarstwa kolejnego Tuarega - namiotu, ktory przenosi co miesiac, jak sie skoncza w poblizu cierniste krzewy dla jego koz i wielbladow. Po kolacji czyli wspolnej misce ryzu z koza i przyprawami lezymy i gapimy sie w gwiazdy. Jest tak daleko do cywilizacji, chociaz zasieg w telefonie jest cqlkiem niezly. Konczy sie dopiero po 4 dniach drogi wielbladem z Timbuktu. Noc jest zaskakujaco zimna, kilka razy sie budzimy. Wstajemy ze sloncem. Rano idziemy do studni po wode, potem wracamy do miasta zanim slonce nie wzejdzie za wysoko.

sobota, 28 marca 2009

W drodze do Mali

Rano ruszam na dworzec taxi i czekam, az sie zapelni samochod. Spedzam caly dzien z innymi pasazerami przesuwajac sie regularnie, aby zadna czesc ciala nie wystawala na slonce. W porze obiadowej dziewczyna serwuje bardzo dobre puree z czegos, czego nie rozpoznalem z ostrym sosem. Niewiele sie dzieje, jak sie ktos pokloci, zaraz wszyscy ida popatrzec. Pod wieczor ruszamy, w korkach docieramy do wielkiego posterunku kontrolnego.Duzo wojska i policji, dziesiatki sprzedawcow, wrzask i chaos. Policjant oglada moj paszport i mowi: carte de visite. Pokazuje mu wize Gwinei, mowi: carte de visite albo 1 euro. Oczywiscie nie ma takiego dokumentu, wiec wyciagam zolta ksiazeczke szczepien i pokazuje mu, ile mam roznych stempelkow. Odchodzi niepocieszony.

Podrozujemy w 9 osob plus dziewczyna w baganiku. Tym razem moim sasiadem jest barczysty Malijczyk, ale bywalo lepiej - poprzednio na przyklad byla to mloda matka z pokaznym biustem, ktory caly czas eksponowala karmiac dziecko. Podroz trwa 30 godzin, wiec zbliza ludzi. Kierowca proponuje mi kolacje gdzies po drodze, ale karaluchy spacerujace po szefowej kuchni mnie zniechecaja. Za to rankiem zaprasza na wspolny posilek, jedzony rekami z jednej miski. Ryz z miesem i ostrym sosem jest swietny. Ogolnie kuchnia gwinejska i senegalska sa zaskakujaco dobre, szczegolnie w porownaniu z afryka wschodnia.

Gorna Gwinea nadal bardzo malownicza. Przekraczamy Niger w gornym biegu, cieniutki o tej porze roku. Dojezdzamy do granicy. Po stronie gwinejskiej trzy kontrole - paszport, clo i nie wiadomo co. Na cle chca przeszukac caly samochod, wiec kierowca daje lapowke. Juz mamy odjezdzac, kiedy zauwazaja mnie. Musze otworzyc plecak i pokazac wszystko, otwierajac kazda saszetke. Dosc trudno przychodzi mi wytlumaczenie po francusku do czego sluza soczewki kontaktowe... W polowie plecaka kontrola sie konczy, nie wiem czego szukali, pewnie powodu do lapowki.

Do Bamako docieramy w nocy, nocleg w spoojnej Misji Katolickiej. Rano przyjezdza szaleniec z Japonii, niesmialy niziutki chlopak na motorze. Zaczal we Wlaywostoku, jedzie dziewiaty miesiac. Chcial wstapic do Polski zwiedzic Auschwitz, ale akurat przyszly sniegi. Zamierza objechac Afryke, potem przez Indie do Australii i Ameryki Poludniowej. Jego glowny problem to wzrost, bo nie siega nogami do ziemi i w zwiazku w tym czesto sie przewraca... Jego blog http://africatwin.dtiblog.com/ niestety po japonsku.

Bamako jest glosne, zapylone i zatloczone, ale akurat jak wychodze na glowna ulice, zalega cisza. Wszyscy klecza na ulicy w dlugich rzedach i sie modla. Z trudem sie miedzy nimi przeciskam. Ta cisza jest niesamowita, jakby stopklatka w filmie. Po kilku minutach ruch i halas wraca do normy. Barmanka wyjasnia ze zawsze w piatki tak sie modla na ulicy. Zalatwiam sprawy i biore nocny autobus do Mopti. Mimo nocy jest tak goraco, ze nie da sie spac. W takich sytuacjach przyjmuje forme przetrwalnikowa - staram sie jak najmniej ruszac,uspokoic oddech, zuzywac jak najmniej energii. Najtrudniej jest wylaczyc mozg, ktory podobno zuzywa 20 procent energii. Tego jeszcze nie umiem, ale znam kobiete, ktora twierdzi ze potrafi.

Z obserwacji: Obama jest bohaterem chyba calego kontynentu. Jeszcze troche mu brakuje do popularnosci pilkarzy, ale w rankingu koszulkowym wyprzedzil nie tylko Che Guevare, ale i Boba Marleya.

Jutro zbieram sie w strone pustyni, ale jeszcze dzis zimne piwo, duzo mango i moze basen?

wtorek, 24 marca 2009

Conakry welcome to

Kolejny dzien to podroz do Conakry, ktora trwa caly dzien. Pod wieczor dojezdzamy do miasta, choc nie widac ze to miasto - po prostu robi sie coraz wiecej ludzi. Przez dwie godziny rozwozimy pasazerow po miescie i caly cwas nie widac jakiejs konkretniejszej zabudowy. Sciemnia sie, a tu po zmroku lepiej sie nie poruszac - wojsko rozstawia kontrole i zada lapowek. W koncu dojezdzamy do jakiegos dworca, dogaduje taksowke. Chlopak prowadzi mnie do nieoznakowanego samochodu, jak ruszamy dosiada sie jeszcze dwoch jego kolegow nie wiadomo po co. Jedziemy przez cos bardziej miejskiego, staram sie zorientowac czy w dobrym kierunku. Chlopaki nie wiedza gdzie jest moj hotel, jak pytaja na ulicy to kazdy przyspiesza kroku. W koncu znajdujemy, ale okazuje sie ze potrzebna jest wczesniejsza rezerwacja. A to jest jedyna tania opcja w centrum, reszta jest na przedmiesciach, kilometry dalej. Udaje mi sie przekonac obsluge, mam pokoj. Jeszcze street food na kolacje i (wreszcie) zimne piwo i wystarczy wrazen na dzis.

Ogolnie Conakry to niezly chaos, prawdziwie afrykanskie duze miasto. Nie porzadkuje go obecnosc mnostwa wojska i policji. Wojsko jest teraz u wladzy, poniewaz zmarl prezydent i do czasu wyborow, czyli do grudnia, prezydentem jest general. Mialem z nimi stycznosc juz po drodze w trakcie kontroli - wyjatkowo chamscy i nieprzyjemni, wlasciwie pierwsi niemili ludzie tu spotkani. Z kolei policji nikt nie szanuje, a moje doswiadczenia sa rozne - wczoraj jeden wzial mnie za reke i przeprowadzil przez ulice jak przedszkolaka, a dzis inny podszedl i chcial kase. Mowi ze na kawe potrzebuje. Chcial ok 2 euro, dalem mu 20 centow i poszedlem.

Ale za to w ciagu dwoch dni udalo mi sie zalatwic wizy do 5 krajow, wiec nie bede musial siedziec w innych stolicach. Elegancka pani w sekretariacie ambasady Cote d'Ivoire ze zlotym telefonem tez chciala lapowke, pokazujac ze nie ma co jesc. Dziwne to, nie spelnilem jej prosby.

Wczoraj widzialem sie z Drame - kolejny kontakt Malika i dawny student UW. Stara sie o prace dyplomaty, na razie nie pracuje. Niesamowite jest jak oni wspominaja polska kuchnie - bigos, golonka, kielbasa - Drame dalby duzo za takie frykasy. Kilka niezlych historii z zycia studenckiego. Jak kolega go zabral na wies, gdzie nauczyl sie doic krowe i prowadzic traktor.
W Gwinei zycie jest ciezkie, mimo ze kraj ma mnostwo bogactw, zyzna ziemie i atrakcje turystyczne. Przecietna placa to 50 euro, a po studiach, w stolicy mozna zarobic do 100 euro. Puszka coli kosztuje prawie 1 euro, czyli tak, jakby u nas sie zarabialo 100 PLN.

Jutro ruszam do Mali, przede mna jakies 20 godzin podrozy peugeot taxi.

Fouta Djalon

W Mali-ville zostaje na trzy noce, robie dwie wycieczki na dwa miejscowe szczyty - Mount Loura i Mount Lansa. Piekne widoki, upal, wokol zywej duszy. Wizyta w budce centrum turystycznego - jestem drugm polakiem w hisrtorii ksiegi pamiatkowej. Drugi szczyt dosc wymagajacy - preprawa przez busz z przewodnikiem, nq gorze usypisko kamieni - to grob bialego, ktory tu wszedl i juz nie zszedl. Po drodze zaproszenie na herbate do wioski. Cisza i spokoj. Od tygodnia bez lustra, bez zasiegu komorki i bez komputera - swietne uczucie.

19/03 Ruszam dalej do Dalaby - tez w pieknym regionie Fouta Djalon, ale nizej i bliej stolicy. Peugeot taxi, ktory w Senegalu miesci 7 osob, tu zabiera minimum 9, a w praktyce razem ze mna jedzie 14 osob (11 w srodku i 3 na dachu). Po drodze kilka razy sie przegrzewa, w koncu psuje sie cos wiekszego. Kierowca lapie stopa i rusza do wioski opodal po czesci. Wieczorem w Dalabie spotykam pare Francuzow, ktorzy podruzuja wlasna terenowka, maja lozko na dachu i sloneczny prysznic czyli zbiornik, ktory grzeje sie po drodze. Polecaja Benin i Mali, ich podroz jest obliczona na 5 miesiecy. Maja okolo piecdziesiatki, maz jest bardzo podekscytowany jak opowiada przygody- jak przeprawiali samochod na dwoch pirogach - zona chyba ma dosc tej wyprawy.

Nastepnego dnia spacer do Pont de Dieu - formacji skalnej, po drodwe kopalnie piasku, laski bambusowe i drzewa piniowe. Towarzyszy mi okolo dwudziestu chlopaczkow, ktorzy chca kase, potem chca wiecej kasy, w koncu chca samochod. Dalaba to dawne sanatorium, pieknie polozone wsrod zielonych wzgorz.

Kolejny dzien to wycieczka do wodospadu - trzygodziny marsz w upale w jedna strone, ostre zejscie w dol rzeki i rzeczywiscie piekny, 30metrowy wodospad. Powrot juz bez wody, ledwo dochodze do domu.

z Conakry

Znalezienie internet cafe w Gwinei jest pewnym wyzwaniem. Znalezienie takiej, w ktorej jest prad - to juz trudniejsze. A znalezienie takiej z pradem i jeszcze z internetem - to udalo mi sie dopiero po ponad tygodniu.

Jestem w Conakry, dzikiej stolicy pieknego panstwa, ktore sobie dosc slabo radzi - biezaca woda i elektrycznosc to luksus dostepny tylko w stolicy i tylko w niektorych dzielnicach. Ale po kolei.

Po dobie oczekiwania w Kedougou w Senegalu, kiedy juz chcialem pojechac motocyklowym taxi za 60 euro, zebral sie komplet pasazerow i po poludniu ruszamy. Do granicy docieramy w nocy, granica to jeden pan siedzacy przed swoja lepianka, ktory przy swietle jednej latarki sprawdza paszporty. Moj jest ok, ale wiekszosc pasazerow daje lapowki. Potem jedziemy kolejna godzine do posterunku gwinejskiego, tam czeka juz jeden pick-up, wiec czesc pasazerow kladzie sie na ziemi zeby sie zdremnac, ja tez. Budze sie w srodku nocy, samochody dalej stoja, wokol rozgwiezdzone niebo i absolutna cisza. Widocznie celnicy juz spia i trzeba poczekac do rana. Niesamowita jest ta noc na rozgrzanej ziemi. Chinua Akebe - nigeryjski pisarz, ktorego ksiazke o plemieniu Ibo czytam - pisze, ze w taka gwiazdzista noc wszyscy czuja sie bezpiecznie, mozna halasowac, nawet wyjsc z chaty. Ale w bezgdwiezdna, ciemna noc kazdy sie boi nawet odezwac, zeby nie draznic zlych duchow. Wstajemy z pianiem kogutow i idziemy na sniadanie do Gwinei. To pierwsze miejsce na swiecie jakie spotykam, gdzie mozna cos kupic, ale nie mozna kupic coca coli. Jest za to swieza bagietka i nescaf - resztka kawy, duzo cukru i skondensowane mleko. Po sniadaniu wracamy na strone senegalska, bo celnik juz wstal i mozna sie odprawic. Znowu wiekszosc placi lapowki. Dziewcwyna z malym dzieckiem nie ma zadnych dokumentow, na kazdej kontroli po prostu wrecza banknot. Ruszamy w dalsza droge po czyms, co w Polsce nazywaloby sie torem do jazdy off road dla zaawansowanych. Samochod wspina sie na skaly, przejezdza przez rzeki, przedziera sie przez busz. W srodku kierowca, 12 pasazerow doroslych i trojka dzieci, dodatkowo na dachu gora bagazy i jeszcze trzech pasazerow. Umeczeni dojezdzamy po poludniu, czyli pokonanie 120 kilometrw zajelo mi 48 goodzin.

Ale za to Mali-ville jest idealnym miejscem na odpoczynek. Ciche miasteczko w gorach, bez pradu, czyli lodowek, czyli zimnego piwa ale z pieknymi widokami. Jedyna restauracja - Cafe Obama - serwuje jedno danie - cos a la kartoffeln salad z gotowanych ziemniakow, cebuli; pomidorow i majonezu. Swietne. Nocuje w Blekitnej Oberzy, skromnym domu na wgorzu. Jestem jedynym turysta, a wieczorem Murzyn ma wychodne, wiec zostaje calkiem sam.

niedziela, 15 marca 2009

Stuck in Senegal

Z Dakaru pojechalem do Tambacoundy, gdzie przyjal mnie Mandi - miejscowy kandydat na mera z partii Malika. Dojechalem pozno, pojechalismy do niego do domu. Tu juz warunki mocno skromne - dom parterowy, wchodzi sie z podworka od razu do malutkich pokoi, a pokoje nie sa zamykane, wiec jakby prosto z ulicy a dzielnica niezbyt ciekawa. Dostalem najlepszy pokoj i wielkie lozko, ale jak sie pozniej okazalo nie do wlasnej dyspozycji... Wzialem prysznic - czyli dostalem wiadro wody i zostalem skierowany do kibla. Potem pojechalismy na kolacje - byl piatek wieczor, wiec wszyscy pijani. Poznalem innych kandydatow i dostalismy w gazecie bardzo dobre grillowane baranie zeberka. Mandi jest muzykiem, pisze poezje i ja spiewa. Po dwoch piwach stwierdzil, ze chetnie by sie ze mna zabral, tylko nie ma kasy. Jakbym mial dla niego kase, to chyba by sobie darowal wybory na mera... Wracalismy o trzeciej w nocy na piechote przez miasto, ktore spokojnie moze konkurowac z Kiszyniowem w konkursie na najbrzydsze miasto swiata. Mandi juz mocno wciety, czulem sie dosc nieswojo. Po nocy spedzonej co prawda na wielkim lozku, ale z bratem Mandiego stwierdzilem ze jade dalej mimo, ze Mandi zapraszal mnie na swoja konferencje prasowa.

Pojechalem do Kedougou, zeby stad przedostac sie do Gwinei. Spotkany Hiszpan bardzo zachwalal miasteczko Mali Ville juz w Gwinei jako baze do wypadow. Od razu skierowalem sie do Landcruisera, ktory tam jedzie. Byla sobota, kolo drugiej po poludniu, mielismy ruszyc do wieczora. W tej chwili jest niedziela, kolo piatej i jeszcze brakuje dwoch osob do kompletu 12 osob. Jesli do wieczora nie przyjda, to zaplace za ich bilety, zeby nie spedzac tu kolejnej nocy. Chociaz ta nie byla zla, trafilem do hotelu dla francuskich mysliwych. Na obiad wzialem guzca, a obok byla informacja, ze pierwszy ustrzelony guziec kosztuje 60 euro. Stwierdzilem, ze moze zostane zapolowac, poszedlem do patrona, okazalo sie ze dzien polowania to kolejne 200 euro, a ze nie mam zezwolenia, to jest do zalatwienia, ale za kolejne 200. Maybe next time.

środa, 11 marca 2009

Senegal - pierwszy tydzien

Dong. Jestem z powrotem w Dakarze. Ostatnio sporo sie dzialo, ale po kolei.

Lotnisko Trypolis - senne, prowincjonalne lotnisko z cmentarzyskiem samolotow na nieuzywanym pasie. W "hali odlotow" dwa stanowiska odprawy i sporo beduinskich delegacji. Na pokladzie caly numer gazetki pokladowej poswiecony koronacji Muhomora na Krola Krolow Afryki przez wybranych krolow; ksiazat i szefow wiosek z roznych krajow Afryki. Taka wspolnota przeciw Stanom; rajd sil USA na Libie z lat 80tych jest przypominany wszedzie. Samolot wypasiony, kazdy fotel ma swoj ekran - na lotach europejskich to rzadkosc. Do obejrzenia najnowsze hity hollywood, ale ocenzurowane - kazdy dekolt a nawet odkryte ramiona sa zamaskowane.

Dakar - przyjezdza po mnie Malik elegancka fura i wiem, ze tu nie zgine:) Jedziemy obejrzec hotel polecany przez Lonely Planet - takiego syfu dawno nie widzialem, prawdziwe "place for crazy prostitutes" jakby to ujal nasz przyjaciel Tom z Kenii. Malik znajduje mi super hotel, tez for prostitutes, ale mniej crazy. Pokazuje mi gdzie i ktoredy po Dakarze i umawiamy sie na nastepny dzien.

W niedziele rano chodze po miescie, od razu mam towarzystwo kilku przyjaciol, ktorzy jak slysza, ze pierwszy raz w senegalu to wietrza latwy lup. Maja bardzo zdziwione miny, kiedy pod palacem prezydenta podjezdza po mnie kolumna czarnych bmw x5... Jedziemy na spotkanie w ramach kampanii wyborczej Malika jakies 100 km od Dakaru do centrum religijnego Tivaoune; Jest wigilia urodzin proroka; do 10-tysiecznego miasta przyjechalo ok 2 milionow Murzynow i jestem tu chyba jedynym bialym. Jestesmy zaproszeni do jednego z wiekszych domow na uroczysty powitalny obiad tiebu dieune - wszyscy siedza na podlodze i siegaja lyzkami do wspolnych mis z ryzem, ryba, miesem i sosami. Potem powrot do Dakaru i wyjscie na piwo, ktore konczy sie kolo trzeciej w kolejnym lokalu, ludzie tu bardzo otwarci i bawiacy sie.

Nastepnego dnia zalatwiam wize do Gwinei i postanawiam pojechac do St Louis, dawnej stolicy. Mowie Malikowi, wyciaga telefon i po minucie mam wikt i opierunek u dyrektora z firmy farmaceutycznej; ktory za zone ma siostre wlasciciela, ktory jest kumplem Malika.

Potem mam probke podrozy in afrikan stajli - do St Louis jest 260 km, docieram po 9 godzinach - najpierw czekam az sie zapelni samochod (siedmioosobowy peugeot 504), potem samochod sie psuje w trasie i czekamy az przysla z Dakaru drugi, a potem sa korki bo caly Senegal jedzie do rzeczonego Tivouane na obchody narodzin proroka. Ale w St Louis odbiera mnie Pqapa i jest dobrze. Przez te dwa dni mieszkam z nimi. Papa ma zone Mame i trzech synow. Z synami idziemy na dlugi spacer do ujscia rzeki Senegal do oceanu. Sredni syn caly czas wola - wujek, koza! wujek, kokos! wujek, krab! Ploszymy kraby z norek, jest fajnie. W podziekowaniu za goscine kupuje chlopakom pilke nozna, w rewanzu dostaje tradycyjny stroj - dluga koszula i szerokie spodnie. Teraz moge niezauwazalnie wtopic sie w tlum... Ogolnie St Louis to dosc fajne, senne miasteczko we sladami kolonialnej swietnosci i 500-metrowym mostem autorstwa inzyniera Eiffela.

Dzis juz z powrotem w Dakarze, luzny dzien na wyspie Goree; skad wysylano black power do stanow. Jutro sie zaczyna chyba najtrudniejsza czesc podrozy - Gwinea; Ruszam jutro rano (piatek) i szacuje dotarcie do Conakry w poniedzialek-wtorek. W Gwinei nie ma asfaltu i wielu innych rzeczy do ktorych jestesmy przyzwyczajeni - Senegal to byl taki lajcik na poczatek:) Ale jest jeszcze czwartek, slysze ze obok zaczal sie fajny koncert a w siatce mam butelke whisky w podziekowaniu dla Malika...

sobota, 7 marca 2009

amoR

Szybki post z lotniska w Rzymie, tu juz goraco, czyli pustynia sie zbliza. Lody cioccolato e peperoncino. Tatuaz barmana "I love to live", fajna trawestacja bufoniastego "I live to love". Zaraz samolot do Trypolisu a o 22giej w Dakarze odbiera mnie Malik. Malik - kandydat na mera Dakaru, absolwent SGH, prosil o wedline i sledziki i makrele, ale bylem juz na lotnisku...

wtorek, 3 marca 2009

Baobab

Senegalczycy z Baobabu (taka knajpa na Saskiej Kępie) twierdzą że zamachami stanu nie należy sie przejmować. Troche ludzi wychodzi na ulice, jedni lamentują, inni się cieszą i tyle. Normalne życie toczy się dalej. Co nie znaczy że zamierzam jechać do Gwinei Bissau. Natomiast do Gwinei czemu nie - chyba da radę też bezpośrednio z Senegalu.

poniedziałek, 2 marca 2009

Trasę wyznacza życie

Wczoraj w Gwinei Bissau odbył się zamach stanu, więc raczej będę omijał tę okolicę. Czyli także nici z Gwinei, bo jedyna porządna droga wiedzie przez Bissau. No chyba że skoczę na chwilę z Mali, się zobaczy. Czyli na dzień dzisiejszy trasa: Senegal, Gambia, Senegal, Mali, Burkina, Ghana, Togo, Benin, Niger.

niedziela, 1 marca 2009

Trasa

Planowana trasa biegnie od Senegalu przez Mali, Burkina Faso, Ghanę, Togo, Benin i Niger. Ewentualnie dodatkowo wypad z Senegalu do Gambii, Gwinei i Gwinei-Bissau. Mam na to dwa miesiące.

środa, 25 lutego 2009


Raz, dwa, trzy - próba mikrofonu. Postaram się tu publikować relację z włóczęgi po Afryce.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...