wtorek, 24 marca 2009

z Conakry

Znalezienie internet cafe w Gwinei jest pewnym wyzwaniem. Znalezienie takiej, w ktorej jest prad - to juz trudniejsze. A znalezienie takiej z pradem i jeszcze z internetem - to udalo mi sie dopiero po ponad tygodniu.

Jestem w Conakry, dzikiej stolicy pieknego panstwa, ktore sobie dosc slabo radzi - biezaca woda i elektrycznosc to luksus dostepny tylko w stolicy i tylko w niektorych dzielnicach. Ale po kolei.

Po dobie oczekiwania w Kedougou w Senegalu, kiedy juz chcialem pojechac motocyklowym taxi za 60 euro, zebral sie komplet pasazerow i po poludniu ruszamy. Do granicy docieramy w nocy, granica to jeden pan siedzacy przed swoja lepianka, ktory przy swietle jednej latarki sprawdza paszporty. Moj jest ok, ale wiekszosc pasazerow daje lapowki. Potem jedziemy kolejna godzine do posterunku gwinejskiego, tam czeka juz jeden pick-up, wiec czesc pasazerow kladzie sie na ziemi zeby sie zdremnac, ja tez. Budze sie w srodku nocy, samochody dalej stoja, wokol rozgwiezdzone niebo i absolutna cisza. Widocznie celnicy juz spia i trzeba poczekac do rana. Niesamowita jest ta noc na rozgrzanej ziemi. Chinua Akebe - nigeryjski pisarz, ktorego ksiazke o plemieniu Ibo czytam - pisze, ze w taka gwiazdzista noc wszyscy czuja sie bezpiecznie, mozna halasowac, nawet wyjsc z chaty. Ale w bezgdwiezdna, ciemna noc kazdy sie boi nawet odezwac, zeby nie draznic zlych duchow. Wstajemy z pianiem kogutow i idziemy na sniadanie do Gwinei. To pierwsze miejsce na swiecie jakie spotykam, gdzie mozna cos kupic, ale nie mozna kupic coca coli. Jest za to swieza bagietka i nescaf - resztka kawy, duzo cukru i skondensowane mleko. Po sniadaniu wracamy na strone senegalska, bo celnik juz wstal i mozna sie odprawic. Znowu wiekszosc placi lapowki. Dziewcwyna z malym dzieckiem nie ma zadnych dokumentow, na kazdej kontroli po prostu wrecza banknot. Ruszamy w dalsza droge po czyms, co w Polsce nazywaloby sie torem do jazdy off road dla zaawansowanych. Samochod wspina sie na skaly, przejezdza przez rzeki, przedziera sie przez busz. W srodku kierowca, 12 pasazerow doroslych i trojka dzieci, dodatkowo na dachu gora bagazy i jeszcze trzech pasazerow. Umeczeni dojezdzamy po poludniu, czyli pokonanie 120 kilometrw zajelo mi 48 goodzin.

Ale za to Mali-ville jest idealnym miejscem na odpoczynek. Ciche miasteczko w gorach, bez pradu, czyli lodowek, czyli zimnego piwa ale z pieknymi widokami. Jedyna restauracja - Cafe Obama - serwuje jedno danie - cos a la kartoffeln salad z gotowanych ziemniakow, cebuli; pomidorow i majonezu. Swietne. Nocuje w Blekitnej Oberzy, skromnym domu na wgorzu. Jestem jedynym turysta, a wieczorem Murzyn ma wychodne, wiec zostaje calkiem sam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...