wtorek, 8 lutego 2011

Etiopia - pierwsze kroki


Inwokacja:
Zawsze chciałem mieć wizytówkę jak panna Golightly - "Miss Hollly Golightly. W podroży".

Pomysł na tę podróż powstał szybko i został szybko wcielony w życie. Bilet kupiłem 12 dni przed wylotem. Wyjazd na trzy tygodnie, wiec postanowiłem pierwszy raz "go lightly", czyli zmieścić się w bagażu podręcznym - całość zajęła trzydziestolitrowy plecak ważący osiem kilo i drugi mały z aparatem. Jedyny minus to brak noża. Poza tym same plusy - szybsza odprawa, nie trzeba czekać po przylocie, nie ma stresu, że bagaż nie doleci.

Amsterdam zaskoczył mnie brakiem płotów przy domach i zasłon w oknach. Cale życie domowe na oczach przechodniów. To rezultat wysokiego "courtain tax", jak usiłował mnie wkręcić Marcus, u którego nocowałem. To raczej efekt przekonania, ze wszystko powinno być jawne. Jest w tym jakiś sens - w takim domu trudniej tłuc żonę.
Marcus jest moim pierwszym gospodarzem w Couch Surfingu - społeczności ludzi udostępniających kanapy za darmo. Twierdzi, że chociaż bywają przypadki ekstremalne, to większość wizyt jest ciekawa. Spędzamy cały wieczór grając na jego świeżo kupionym stole bilardowym. W trakcie uzupełniamy zapasy u Araba o Tyskie, które Marcus ceni wyżej niż holenderskie browary.

Rano dalszy lot do Addis Abeba, z międzylądowaniem w Chartum. W Afryce północnowschodniej ostatnio dużo się dzieje. Z Sudanu wyodrębnia się Sudan Południowy. Po zamieszkach w Tunezji, na ulice wyszli Egipcjanie. W Etiopii trwa szczyt Unii Jedności Afrykańskiej, ogłoszono alarm bombowy. Polak z Addis, z którym się chciałem umówić na piwo, odmawia wyjścia do miejsc publicznych.

Kiedy mówiłem, ze jadę do Etiopii, głównym skojarzeniem były dzieci z wydętymi brzuszkami. Siła telewizji - tamta susza była 25 lat temu. Lądujemy. Czy w tym kraju jest coś ciekawego? Na pierwszy rzut oka niewiele. Addis nocą wita szerokimi, pustymi, ciemnymi ulicami. Jeszcze na lotnisku spotykam moich kompanów - Gringo i Amigo, czyli Ślązaka i Mazura, z którymi umówiłem się na wspólny wynajem samochodu tam, gdzie się nie da dojechać autobusami - na południe. Szybko znajdujemy hotel i idziemy coś zjeść. O tej porze dostępna jest tylko indżera, podstawa jadłospisu etiopskiego, czyli kwaśny, sfermentowany placek z gulaszem. Przy okazji przyczepia się pierwszy "student, który chce pomoc", którego stanowczo odprawiamy, w związku z czym dochodzi do przepychanki w knajpie. Dobry początek.

Piazza to dzielnica tanich hoteli i tanich knajp, w każdej jest ciemno i głośno. Jedziemy do najlepszego klubu w mieście. Jak zwykle w takich miejscach lwia część klienteli to białasy i miejscowe dziewczyny. Od razu mamy towarzystwo, które chce z nami tańczyć, bawić się, a potem poprosić o 50 dolarów na taksówkę. Zupełnie jak Holly Golightly.

Następnego dnia wstajemy o zachodzie słońca, załatwiamy wynajem samochodu na południe i dla odświeżenia ruszamy do gorących źródeł. Długo chodzimy wieczorem po wyludnionym mieście, nie czując żadnego zagrożenia. Znajdujemy miejskie łaźnie, kupujemy bilety pierwszej klasy. Łaźnie okazują się pokojami z dużą wanna i gorącą woda, używanymi przez miejscowych jako najtańszy hotel na godziny. Ruszamy w poszukiwaniu jedzenia, w nocy to niezbyt łatwe. Po drodze trafiamy do Czeczenii, dzielnicy nastoletnich prostytutek, nazwanej tak przez stałych klientów - Rosjan. Zaraz wciągają nas do baru, barmanka otwiera piwa i polewa drogie alkohole. Od razu się zmywamy, ale oczekują zapłaty kosmicznego rachunku - jeden z typowych przekrętów. Wywiązuje się awantura na całą ulicę, zatrzymują taksówkę, którą chcieliśmy uciec. Zgadzamy się zapłacić część rachunku i ruszamy dalej. W polecanym klubie pokaz - pan gra, jak na gitarze, na pani zawieszonej na jego szyi nogami. Wieczór kończymy w norze po sąsiedzku, gdzie goście śpiewają do akompaniamentu klawiszowca. Trzeba wstać wcześnie, bo droga na południe do Arba Minch zajmuje cały dzień, a okazuje się, ze ubezpieczenie samochodu działa tylko do zmroku.

Arba Minch okazuje się przyjemną małą mieściną, gdzie bieżąca woda bywa rzadko, a latarnie uliczne wyłącza się o dziesiątej wieczorem. W najlepszej knajpie Amigo robi inspekcję kuchni, wypada pozytywnie, wiec zamawiamy. Grillowana ryba wjeżdża na stół w pionie na specjalnym stojaku. Na deser testujemy miejscowe likiery w norce obok. Najlepsza dyskoteka to ciemny lokal zapełniony tańczącymi mężczyznami.
Kolejny przystanek to Jinka, już na dalekim południu. Duża polana w centrum miasteczka to lotnisko. Znajdujemy przewodnika, który obiecuje załatwić nam nocleg u Mursi, najbardziej dzikiego i niebezpiecznego z miejscowych plemion.

5 komentarzy:

  1. naaajjjsss. zapowiada się grubo. daj znać jak było u tych Marsjan.

    OdpowiedzUsuń
  2. oj, ciekawie, ciekawie... ale nie są to treści dla matek, ani obecnych, ani przyszłych:-))

    OdpowiedzUsuń
  3. dlatego przeczytałam szybko i tylko raz :-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...