wtorek, 15 lutego 2011

Plemiona Doliny Omo


Gdy o planowanym noclegu u plemienia Mursi dowiaduje się nasz kierowca, robi straszna awanturę i odmawia współpracy. Podobno Mursi wieczorami piją, a jak sie napiją to strzelają z kałaszy, które ma tam każdy mężczyzna. Musimy zrezygnować z pomysłu, jedziemy tam tylko odwiedzić jedną wioskę. I tak kierowca siedzi cały czas w samochodzie i co chwila wola, żeby juz wracać. Rzeczywiście są trochę agresywni, ale bez przesady. Mursi żyją w rezerwacie w parku narodowym Mago i są najczęściej odwiedzanym plemieniem. Na widok samochodu kobiety zdejmują tiszerty, wkładają do rozciągniętych ust słynne krążki i zaczynają mleć kamieniami proso na make. Za każde zdjęcie żądają pieniędzy, wszyscy sie ustawiają w jak największych grupach, żeby im robić zdjęcia. Za mocno to wszystko jest ustawione, postanawiamy przeczekać. Po pewnym czasie się uspokajają, robi sie trochę luźniej jak zamieniamy się z mężczyznami - aparaty na kałasze i oni zaczynają nam cykać zdjęcia.

Wieczorem, na nocne Polaków rozmowy, dołącza do nas Dorota, z którą tez się kontaktowałem przed wyjazdem. Uzbrojona w dwa aparaty i cztery obiektywy robi świetne zdjęcia. Jest nauczycielką, odchowała trzech synów i teraz jeździ na ferie na przykład samotnie do Etiopii.

Rano jedziemy na targ plemienia Bana w Key Afer. Handlują tytoniem, produktami z pola i chińskim badziewiem. Ubrani tradycyjnie, kobiety w tykwach na głowie, które służą jako czapka, naczynie do picia i jedzenia. W pewnym momencie dwie kobiety wszczynają bójkę, zrywają z siebie ubrania. Tłum gęstnieje, ale nie reaguje, tylko jeden mężczyzna próbuje je rozdzielić. Podpatruję styl pracy Doroty. Najpierw siada z ludźmi, uśmiecha się, daje im cos małego, żartuje, potem wyciąga aparat i strzela.
Dalej przez Dimekę jedziemy do wioski Turmi, gdzie jedyny hotel to obskurny pawilon ze wspólnym kiblem, który służy również jako prysznic, a w cenie pokoju są trzy prezerwatywy. Jedziemy poza wieś na camping, który okazuje sie eleganckim lodge, ale miejsce w namiocie jest w rozsądnej cenie.

Jesteśmy blisko granicy z Kenią, niedaleko Jeziora Turkana. Te plemiona żyją w bardzo tradycyjny sposób, na słabo zaludnionych terenach. Są samowystarczalni i rządzą sie własnymi prawami, a spory rozstrzygają przy pomocy kałaszy. Są tez wykorzystywani w walkach przez watażków somalijskich, sudańskich i innych "war lords".

W Omorate przeprawiamy się przez rzekę Omo i wchodzimy do wioski jak z Mad Maxa. Chaty sklecone z zardzewiałej blachy, kijów i folii. Ludzie ozdobieni pordzewiałymi kapslami, resztkami cywilizacyjnymi. Wioska wygląda na opuszczoną, kobiety i dzieci pozują do zdjęć, mężczyźni podobno gdzieś walczą. Wracamy przez rzekę dłubanką, dzieci ścigają się z łódką wpław. Po południu jedziemy do wioski Hamerów na rytualne tance. Mężczyźni i młode kobiety o nagich piersiach tworzą kółko. Po kolei chłopcy wchodzą w okręg i podskakują, na co odpowiadają dziewczyny i tak tworzą się pary. Widzę u wodza fajny nóż do rytualnych skaryfikacji, pytam, czy mogę coś takiego kupić, przynoszą mi dwa inne, mniejsze. Wolę nóż wodza, więc po negocjacjach ląduje w moim plecaku.

Następnego dnia ruszamy na północ. Zatrzymujemy się w wiosce Arbore, każda wioska to inny styl, sposób malowania i ozdabiania. Też oczekują pieniędzy za zdjęcia, na szczęście akceptują również płatności mydłem zabranym z hotelu i sezamkami. Kolejny przystanek to targ w wiosce na rozstaju dróg. Próbuję wtopić się w tłum. Kucam kolo kobiety rozlewającej szary płyn, daje mi spróbować, jest to sfermentowane paskudztwo o smaku podobnym do wina palmowego. Trochę tu spokojniej niż w wioskach na turystycznym szlaku. Jedziemy przez pustkowia, w pewnym momencie nasza toyota landcruiser, rocznik na oko 1985, staje w polu. Droga pusta po horyzont w obie strony, słońce pali, żadnego cienia. Długo byśmy tam nie pociągnęli, ale kierowca szybko drutuje usterkę. Dojeżdżamy do Arba Minch na nocleg, a rano jedziemy do Chincha, wioski plemienia Dorze. Na miejscu atakuje nas tłum miejscowych przewodników, którzy chcą pokazać skansen, wiec omijamy ich i urywam sie pogoni w bocznej uliczce. Spokojnie oglądam charakterystyczne wysokie chaty. Kobieta zaprasza do jednej z nich, częstuje sfermentowanymi szarymi kulkami w ostrym sosie, trudno to przełknąć. Ma śliczne małe dzieci, zostawiam im trochę pieniędzy. Po południu wjeżdżamy do Parku Narodowego Nech Sar i płyniemy łodzią na tak zwany targ krokodyli. Rzeczywiście - olbrzymie, leniwe bestie leżą tam jak wystawione na sprzedaż. W pewnym momencie jak na sygnał wskakują do wody i płyną w naszym kierunku, robi się nieswojo i odpływamy do hipopotamów. Ale tych sternik boi się sie jeszcze bardziej.

Wieczorem idziemy na dyskotekę, gdzie poznajemy grupę studentów z miejscowego uniwersytetu. Dziewczyny są mile, ale trochę zdenerwowane, mówią, że nie wszystkim się podoba, że z nami rozmawiają. Przyczepia się dwóch gości, dziwnie blisko tańczą i się gapią. Od słowa do słowa zaczyna się pyskówka i atakują jednego ze studentów. Wywiązuje się regularna bojka z udziałem większości gości, która szybko przenosi sie na zewnątrz. Zostajemy w środku, nas nikt nie atakuje. Wracamy na motocyklowym taxi, wiatr chłodzi emocje.

Wracamy do Addis i zegnamy naszego krnąbrnego kierowcę, za którego bardzo przeprasza szef firmy i daje nam rabat. Następny dzień to relaks na basenie w Sheratonie. Obserwuję dwie zachodnie pary, które przyjechały kupić sobie Murzyniątko. Nie wygląda to na zbyt skomplikowane, matka zrzeka się się praw za opłatą, ojciec przeważnie nieznany, tydzień trwa załatwienie wizy wyjazdowej. Ten tydzień spędzają na basenie w hotelu zajadając hamburgery i bawiąc się z nowym nabytkiem.

Spędzamy tam cały dzień, Gringo jako twardziel nie stosuje kremów, w związku z czym nazajutrz będzie cierpiał. Gringo i Amigo znają się od kilku lat i razem jeżdżą po świecie. Dobrze się dobrali. Gringo to typ awanturnika, jak pije to do dna, wszędzie szuka okazji do zabawy. Amigo jest spokojniejszy, ma wszystko zaplanowane, to z nim ustalam dalsze plany. Razem pracujemy nad Gringo, żeby się zdecydował na najdroższą atrakcję - pustynię Danakil. Wieczorem dostaję bardzo dobrą ofertę wyjazdu na pustynię - 4 dni za 480 USD, wiec ruszamy na północ.

3 komentarze:

  1. Też odchowałam synów i też bym chciała, jak Dorota, ale pewnie już w samolocie umarłabym ze strachu:))
    Pisałeś, że jedyny minus upakowania się w bagaż podręczny to brak noża - no to już go masz, tylko jak przywieziesz?

    OdpowiedzUsuń
  2. nóż przyjechał bez problemu - w tą stronę nadałem bagaż

    OdpowiedzUsuń
  3. 59 yr old Legal Assistant Kori Newhouse, hailing from Saint-Paul enjoys watching movies like Demons 2 (Dèmoni 2... l'incubo ritorna) and Air sports. Took a trip to Birthplace of Jesus: Church of the Nativity and the Pilgrimage Route and drives a Eclipse. przejdz do tej strony

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...