sobota, 19 lutego 2011

Pustynia Danakil i żądni krwi Afarowie

Wstajemy o czwartej, po dwóch godzinach snu i jedziemy na dworzec, na którym kłębi się tłum ludzi. Znajdujemy właściwy autobus, który ma dojechać do Mekelie następnego dnia w południe, właśnie wtedy jesteśmy umówieni, żeby ruszyć na pustynię. To autobus drugiej kategorii, trzy miejsca zajmują tyle przestrzeni, ile europejskie dwa, muszę się zapierać noga, żeby nie spaść. Droga wiedzie przez górskie serpentyny, częściowo szutrami, z głośników napieprzają przeboje Bollywood, dzieci krzyczą, ludzie rzygają, inni wąchają limonki, żeby nie czuć smrodu. Do tego obok Gringo z gorączką, ja też spalony słońcem, razem odchorowujemy jeden kufel lanego piwa z poprzedniego wieczoru. Podróż trwa wieki. Kiedy w końcu zatrzymujemy się na nocleg w Hayk, padam na pierwsze napotkane łóżko i przesypiam 12 godzin. W międzyczasie Gringo jedzie do lekarza, robi test na malarię, na szczęście negatywny.

Zrywają nas z łóżek o trzeciej w nocy, ruszamy dalej. Dojeżdżamy pół godziny po czasie, ale udaje się dołączyć do mocno mieszanej grupy francusko-australijsko-kanadyjsko-niemiecko-autryjacko-brytyjskiej. Wsiadamy do kolejnego landcruisera rocznik 1985 i doganiamy grupę w wiosce, gdzie załatwia się pozwolenia na wjazd. To teren przygraniczny, Etiopia nie uznaje niepodległości Erytrei, musimy mieć uzbrojona ochronę, zdarzały się porwania turystów. Jest już ciemno, kiedy dojeżdżamy do obozu - kilku chat nomadów. Sklecone z drewna posłania stoją pod chmurką, toaleta jest wszędzie dokoła, prysznica brak. Kucharz gotuje kluski i idziemy spać.

Rano jedziemy do Dalol. To depresja - w najniższym miejscu minus sto dwadzieścia metrów. To też najgorętsze miejsce na Ziemi, temperatury dochodzą do 50 stopni. Zanurzamy się w kolorowy świat siarkowych źródeł. Co chwila odkrywamy nowe kształty, często dziwnie regularne. Kolory bardzo rożne i bardzo żywe, przypomina to rafę koralowa. Pod nogami cały czas coś bulgocze. Zaraz obok formacje skalne przypominające wysokie domy. Dalej jeziorka z siarkowodorem, dokoła szkielety nieostrożnych ptaków i gryzoni. Jedziemy do słonego jeziora, biały blask razi w oczy. Wracając obserwujemy wydobycie soli - bloki soli są wycinane prosto z pustyni i ładowane na wielbłądy. Nie robią tego ludzie pustyni - Afarowie - oni tylko pobierają myto w wysokości jednej trzeciej wartości wydobycia. Długie karawany wielbłądów wędrują potem w stronę Mekelie.

Wieczór na pustyni jest spokojny, poza silnym wiatrem, który nie daje spać. Po śniadaniu ruszamy w stronę wulkanu Erta Ale. Pędzimy przez pustynie, która co chwila się zmienia - z piaszczystej w żwirową, kamienistą, słoną w sześciokąty, słoną płaską, piaszczystą z kępkami traw, w końcu sawannę. Zatrzymujemy się w wiosce Afarów. Afarowie, drobnej postury ludzie pustyni, znani są z gościnności. Jeszcze sto lat temu witali przybyszów obcinając im jądra. Ich mądrość ludowa głosi: nie ma dobrego życia bez zabijania. Robię zdjęcie czteroletniemu chłopcu, w odpowiedzi przejeżdża dłonią po gardle. Dojeżdżamy do obozu pod wulkanem, dalej idziemy pieszo. Dokoła księżycowy krajobraz - zastygła, ciemnoszara lawa nie pozwala wyrosnąć zieleni. Jest już ciemno, kiedy docieramy na szczyt. Tuż przed szczytem leży świeża lawa, jest bardzo krucha, łatwo wpaść i poharatać nogę.

Krater wypełnia jezioro płynnej magmy o średnicy około trzydziestu metrów. To jedno z pięciu miejsc na świecie, gdzie można zobaczyć jezioro magmy. Cały czas pracuje - na powierzchni tworzy się kożuch, przez który głośnymi wybuchami przebija się świeża magma, wyrzucając w gorę świecące fragmenty. Widowisko jest fascynujące, stoimy tam kilka godzin. Śpimy na materacach tuż obok krateru. Rano schodzimy na wyścigi na dół. Ścigamy się z Sam, Angielką, która podróżuje land roverem po Afryce. Podsuwa mi fajny pomysł na rodzinne wakacje - południowa Afryka własną terenówką z noclegami w parkach narodowych na dachu samochodu.

Gdy mamy opuścić obóz, podnosi się raban. Afarowie zagradzają drogę wyciągając kałasze. Żądają więcej pieniędzy i po dłuższych negocjacjach dostają więcej. Przez resztę dnia wracamy przez pustynię do Mekelie. Góry przed miastem zaskakują deszczem i mgłą taką, że kierowca jedzie wychylony przez boczne okno, żeby coś widzieć. W Mekelie rozstaję się z chłopakami, zostają tydzień dłużej. Wstaję przed piątą i łapię transport w stronę Lalibeli. Kierowcy bardzo się spieszy, koła piszczą na każdym zakręcie, po kilku serpentynach polowa pasażerów prosi o torebki. Po przyjeździe do Woldii łapię następny minibus, który dowozi mnie do ostatniego skrzyżowania, 60 kilometrów przed Lalibelą. Tam utykam na cały dzień.

To mała wioska, z rzadka przejeżdża samochód. Siedzę w barze, czas zwalnia, powoli przestaję odganiać muchy. Mężczyzna obok zagaduje, po chwili zaprasza na lunch. Jemy indżerę z sziro, czyli ostrym warzywnym sosem. Opowiada, jak Etiopczycy migrują - w przeciwnym kierunku niż większość Afryki subsaharyjskiej - czyli na południe. W Kenii i Tanzanii trafiają do więzień, ponieważ czarni Afrykanie nie uznają ich za prawdziwych Afrykanów. Mają jaśniejszą skórę, inne rysy twarzy, inny kształt nosa. Pada nawet określenie "Żydzi Afryki". Z kolei w Rwandzie Hutu uważają, ze Tutsi przybyli z Etiopii, wiec w czasie masakr zabitych wrzucali do Nilu, żeby wrócili, skąd przyszli. Dalej dostają się do Afryki Południowej, stamtąd lecą do Brazylii i na północ do Stanów.

Barmanka proponuje tradycyjnie parzoną kawę, podawaną z węgielkami posypanymi kadzidłem. Jej koleżanka kupuje wszystkim pączki, robi się bardzo sympatycznie. Czekamy w kilka osób, nikt nie wie czy i kiedy coś przyjedzie. Sprawdzamy możliwości noclegu, są tu jakieś proste pokoje. Mijają godziny, ale nie mijają jak na lotnisku, kiedy wiadomo, o której odleci samolot, albo o ile jest opóźniony. Wtedy można ten czas zagospodarować, podzielić na kawałki, odliczać. My czekamy z nadzieją, że coś przyjedzie, ale równie prawdopodobne jest, że nie przyjedzie. Czas jest mniej uchwytny, mniej konkretny.

Przyjeżdża autobus, ale kierowca stwierdza, ze jest za mało chętnych i nie rusza. Kolejny mikrobus jest pełny. Udaje mi się wcisnąć do następnego, tłok jest straszny. Z jakimś dziadkiem na kolanach pokonujemy 60 kilometrów po górach w trzy godziny. Do Lalibeli docieram w nocy, nie mam siły wyjść coś zjeść.

3 komentarze:

  1. Rodzinne wakacje.... babcia też?

    OdpowiedzUsuń
  2. ja wybieram się do Etiopii w listopadzie. również interesuje mnie pustynia Danakil. jak najlepiej znaleźć operatora na wyprawę? na miejscu? może ktoś może jakieś biuro polecić? skladamy zapytania przez interent lokalnym biurom i żądają bajońskich kwot rzędu 2500 euro/os. prosze o wskazówki..

    OdpowiedzUsuń
  3. Danakil - minimum 4 dni startując z Mekelie, pierwszy dzień dojazd, drugi i trzeci wulkan Erta Ale, czwarty Dalol i okolice i powrót, najniższa cena jaka dostaliśmy to 480 USD za 4 dni, na miejscu okazało się, ze jednak 500 USD. Moim zdaniem warto, widoki są nieziemskie, na jezioro magmy w wulkanie można się gapić godzinami, źródła siarkowe jak rafa koralowa.

    Cena zależy od ilości osób, im więcej tym np koszty kucharza i strażników się rozkładają, wiec warto im podać kilka opcji terminu rozpoczęcia i wtedy was podłączą do większej grupy. Koleżka, który kupił opcje dla jednej osoby, miał to samo co my za 1500 USD.

    Cena jest all inclusive, woda do woli i żarcia też sporo, co prawda dość monotonnego typu kluski z makaronem. Nie ma kosztów ukrytych - jak Afarowie zablokowali wyjazd i chcieli więcej kasy, to organizatorzy sami im płacili. A na miejscu nie ma na co wydawać - brak sklepów, knajp itd

    Namiary:
    dziewczyna z Mekelie, bezpośredni organizator - Hadas, tel. 0911331138
    tani organizator - Noah Safaris, info@travel.com.et, tel. 0911916741
    dobry kontakt nie tylko na Danakil - gość z hotelu Africa w Axum, africaho@ethionet.et, Akilu Berhane, tel. 0911532526

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...